[ Pobierz całość w formacie PDF ]
słuchałem, oczarowany ich głęboką wiedzą. Pod numerem szóstym, zajmując kilka działek
miejskich znajdowała się kamienica zwana królewską - pałac właściwe, w którym przebywał
od czasu do czasu król Jan III Sobieski. Tu także mieściło się muzeum, oczywiście
zamkniÄ™te... Ósmy dom - niegdyÅ› siedziba znanego ormiaÅ„skiego rodu kupieckiego
Bernatowiczów, Pałac Arcybiskupi, pałac Lubomirskich, w których podczas zaborów
rezydowali austriaccy namiestnicy Galicji... Kolejna pierzeja, Kamienica Wenecka, ongiÅ›
siedziba konsula Republiki Weneckiej, do dziś ozdobiona kamienną płaskorzezbą lwa
trzymającego księgę. Znak ten symbolizuje ewangelistę świętego Marka - patrona tego
nadmorskiego miasta... Lew z księgą jest herbem Wenecji, a w dawnych czasach
umieszczany był na fladze miejskiej.
Mijaliśmy domy należące do najważniejszych rodzin kupieckich i patrycjuszowskich:
Mieszkowskich, Gutterów, Jelonków, Korytkowskich... Padały nazwiska polskie, niemieckie,
ormiańskie, włoskie... Tu żyli i umierali ludzie, którzy niejednokrotnie mocno odcisnęli swe
piętno na dziejach Rzeczypospolitej... Obchód rynku zajął nam przeszło dwie godziny. Na
fasadach nie znalezliśmy nigdzie interesującego nas motywu jelenia.
- A zatem - mruknął Pan Samochodzik - przyglądnijmy się środkowi rynku.
Wokoło ratusza umieszczono cztery fontanny ozdobione rzezbami mitologicznymi
przedstawiajÄ…cymi AmfitrydÄ™, Adonisa, DianÄ™ i Neptuna.
Adonis dumnie wspierał się na włóczni, przygważdżając nią do ziemi powalonego
dzika. Dianę wyobrażono z pieskami...
Kontemplowaliśmy ten posąg przez dłuższą chwilę.
- Jelenia jako żywo tu nie ma - mruknął szef rozczarowany. - A szkoda, bo tę boginię
zazwyczaj przedstawiano jako trzymajÄ…cÄ… upolowanÄ… Å‚aniÄ™ lub stojÄ…cÄ… nad powalonym
jeleniem...
- Rychnowski był inżynierem - zauważyłem - może to on ustawiał te figury i
podłączał wodę? Choć są starsze. Datowałbym je na ostatnią ćwierć XVIII stulecia...
- StojÄ… tu przynajmniej od 1793 roku i przypisuje siÄ™ je Hartmanowi Witwerowi... -
potwierdził moje przypuszczenia pan Tomasz. - Może i coś tu poprawiano w czasach
Rychnowskiego, ale szczerze mówiąc nie sądzę...
Na zakończenie zostawiliśmy sobie ratusz. Obecny pochodzi z połowy XIX wieku i
zastąpił średniowieczny budynek. Stary rozebrano po katastrofie, jaką było runięcie
ratuszowej wieży w 1826 roku. Za równowartość 50 groszy można było wdrapać się na nową
wieżę. Nie odmówiliśmy sobie tej przyjemności. Ze szczytu rozciągał się piękny widok na
miasto i widniejącą nad nim górę zamkową.
- A więc obeszliśmy rynek i nie znalezliśmy jelenia - westchnąłem. - Może zniknął już
po wojnie?
- Jest na to rada - odezwał się pan Tomasz. - Z pewnością istniało tu w przeszłości
jakieś towarzystwo przyjaciół starego Lwowa albo podobne stowarzyszenie. Myślę, że oni
zadbali o to, by wykonać dokładną dokumentację fotograficzną. Musimy dotrzeć do
rysunków i zdjęć z dwudziestolecia międzywojennego. Być może znajdziemy też informacje
o wnętrzu kamienic i ozdobach tam umieszczonych.
Dołem przejechał ze zgrzytem tramwaj. Był czerwony, zupełnie jak w Warszawie.
Wystawiłem twarz na lodowaty wiosenny wiatr. Zmęczenie odpływało, znowu byłem gotów
do działania.
- Znajdziemy - powiedziałem z niezachwianą pewnością. - Rychnowski tak ułożył
swój szyfr, by można go było przy odrobinie zdrowego pomyślunku złamać...
- Przede wszystkim musimy dowiedzieć się więcej o inżynierze. Sprawdzić, z kim się
przyjaznił, jakie inwestycje miejskie są jego dziełem...
Siedzieliśmy właśnie przy podwieczorku, gdy zapikał mój telefon komórkowy. SMS
od Katarzyny Kruszewskiej.
Mamy zdjęcia Białorusinów. Spotkajmy się na podwórzu. Uważaj na ogony.
- Coś poważnego? - zapytał Marek widząc moje zamyślenie.
- Dziewczyny zdobyły dla nas fotografie Białorusinów z KGB, którzy szukają tego co
my - powiedziałem. - Muszę je odebrać...
- Iść z tobą? - zaofiarował się.
Pokręciłem przecząco głową.
- Nie, uważają, że ktoś może nas śledzić, jeden człowiek łatwiej się przemknie.
- Uważaj na siebie - poprosił Pan Samochodzik.
- Spokojna głowa, szefie. Będę pewnie za godzinę... Jakbym był potrzebny, mam
telefon...
Zostawiłem ich przy kolacji i wyszedłem w mrok. Najpierw sprawdziłem, czy ktoś
mnie nie obserwuje. Ulica wydawała się jednak zupełnie spokojna. Idąc założyłem specjalne
okulary, których kiedyś używałem w Krakowie. Ich szkła były od środka napylone do połowy
srebrem, co pozwalało, przy odrobinie treningu, patrzeć do tyłu. Kilka osób w zapadającym
zmierzchu wędrowało w tym samym kierunku co ja, ale nikt mi nie towarzyszył. Jeden
mężczyzna szedł dłuższą chwilę za mną, ale wreszcie i on skręcił w jakąś przecznicę. Na
wszelki wypadek zapadłem w jedną z bram i poczekałem dziesięć minut. Nikogo. Wreszcie
dotarłem do miejsca, gdzie pierwszego dnia pobytu trafiłem śledząc Katarzynę. Ulica była
zupełnie spokojna. Na minutę zatrzymałem się lustrując ją wzrokiem. Pusto... zanurkowałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]