[ Pobierz całość w formacie PDF ]
widok! Ciekawe, czy Henry emu poprawiłby się humor, gdyby go zobaczył?
- Czy jadł pan obiad? - zapytała Valancy.
- Tak, moja droga, zanim wyruszyliśmy z Port Lawrence. Nie wiedziałem przecież, do
jakiej zapadłej dziury jedziemy. Nie miałem też pojęcia, że zastanę uroczą synową, gotową
poczęstować mnie obiadem. O, są i koty! Kici - kici. Popatrz tylko, koty mnie lubią. Bernie
zawsze przepadał za kotami. To chyba jedno, co ma po mnie, bo tak ogólnie to wdał się w
matkę.
Valancy też sądziła, że Barney musi być podobny do matki. Nadal stała przy schodkach
werandy, lecz pan Redfern wskazał na krzesło naprzeciw siebie i powiedział: - Siadaj dziecko.
Nigdy nie stój, kiedy możesz usiąść. Chcę się dobrze przyjrzeć żonie Barneya. A wiesz, podoba
mi się twoja twarz. Choć nie jest piękna - zechciej mi wybaczyć, ale pewnie o tym dobrze
wiesz. Usiądz.
Valancy usiadła. Siedzenie było prawdziwą torturą, gdy napięcie wewnętrzne domagało
się ruchu. Nade wszystko pragnęła popłakać w samotności, ukryć się w jakimś kącie. Lecz
musiała słuchać pana Redferna, który najwidoczniej lubił mówić.
- Jak myślisz, kiedy Bernie wróci?
- Nie wiem, pewnie nie wcześniej niż przed nocą.
- A dokąd poszedł?
- Tego nie wiem. Chyba do lasu, tam w głębi lądu.
- Tobie także nie mówi, dokąd chodzi i co robi? Bernie zawsze był skrytym
uparciuchem. Nigdy go nie mogłem zrozumieć. Taki sam jak jego biedna matka. Lecz
kochałem go. Bardzo mnie bolało, że znikł tak bez śladu. Jedenaście lat temu. Nie widziałem
mego chłopca od jedenastu lat.
- Jedenaście lat? - zdziwiła się Valancy. - Tutaj mieszka dopiero od sześciu.
- O, przedtem był w Klondike i włóczył się po całym świecie. Zwykle od czasu do czasu
przysyłał wiadomość, że wszystko z nim w porządku. Pewnie ci o tym opowiadał?
- Nie. Nie znam jego dawnego życia - odparła Valancy z nagłą szczerością. Dawniej to
było nieważne, ale teraz musi wiedzieć wszystko. Nigdy nie usłyszy nic od Barneya. Może
nawet już go więcej nie zobaczy. A jeśli tak, to nie będą rozmawiać o jego przeszłości. - Co się
stało? Dlaczego opuścił dom? Proszę mi opowiedzieć, proszę!
- Cóż, niewiele tu do opowiadania. Po prostu młody chłopak zgłupiał z powodu
dziewczyny. Do tego był zawsze uparty. Nigdy nie mogłem go skłonić do zrobienia czegoś
wbrew jego woli. Ale był chłopcem spokojnym i łagodnym. Złote dziecko. Jego biedna matka
zmarła, kiedy miał dwa lata. Właśnie wtedy zacząłem robić pieniądze na toniku do włosów
Vigor . Widzisz, sam wymyśliłem skład chemiczny. No i gotówka popłynęła strumieniem.
Bernie miał wszystko, czego dusza zapragnie. Posyłałem go do najlepszych, prywatnych szkół.
Pragnąłem, by wyrósł na gentlemana. Sam nigdy nie miałem takiej możliwości. Uczył się w
college i ukończył go z wyróżnieniem. Chciałem, żeby studiował prawo, ale jego ciągnęło do
dziennikarstwa. Prosił, bym mu kupił gazetę, albo pomógł finansowo przy wydawaniu, jak to
mówił prawdziwego, wartościowego, mocno osadzonego w realiach kanadyjskiego pisma .
Pewnie bym to zrobił, zawsze robiłem to, o co prosił. Przecież żyłem tylko dla niego. Chciałem,
aby był szczęśliwy. Pieniądze bez ograniczeń... Własne konto w banku... Podróże... Zwiedzanie
świata, ale on nie był szczęśliwy. Zaznał trochę szczęścia, gdy zakochał się w Ethel Traverse.
Chmura dosięgła słońca i wielki, chłodny, fioletowy cień błyskawicznie zawisł nad
Mistawis. Dotknął Błękitnego Zamku i przetoczył się nad nim. Valancy zadrżała. - Tak? -
spytała z bolesną ciekawością, choć serce miała zlodowaciałe. - Jaka... jaka... ona była?
- Najładniejsza dziewczyna w Montrealu - odrzekł doktor Redfern. - O, było na co
popatrzeć! Złote włosy lśniące jak jedwab, wielkie, czarne oczy, cera jak to mówią, krew z
mlekiem. Nic dziwnego, że Bernie się zadurzył. A do tego niegłupia. Dyplom college u i dobre
pochodzenie. Jedna z najlepszych rodzin, tyle że trochę pusto mieli w kieszeni. Bernie szalał za
nią. Najszczęśliwszy młody głupiec, jakiego widziałem. No i potem - bęc! Wszystko się
rozleciało.
- Co się stało? - Valancy bezwiednie zdjęła kapelusz i kłuła go raz po raz szpilką.
Szczęściarz siedział u jej stóp, mrucząc zadowolony. Tylko Banjo podejrzliwie przyglądał się
gościowi. Nip i Tuck leniwie przeskakiwały z gałęzi na gałąz. Mistawis szumiało. Wszystko
było takie samo i nic nie było takie samo. Od wczoraj upłynęło sto lat. Wczoraj o tej porze ona
i Bernie kończyli spózniony obiad i śmieli się. Zmiech? Valancy poczuła, że już nigdy nie
będzie się śmiać. Ani płakać. Jednego i drugiego już nie potrzebowała.
- Ażebym to ja wiedział, moje dziecko. Jakaś głupia kłótnia. Przypuszczam. Bernie po
prostu przepadł, znikł jak kamfora. Napisał do mnie dopiero znad Yukonu, że zaręczyny
zostały zerwane i nie wraca do domu. I abym nie próbował go szukać, bo on i tak nigdy nie
wróci. Nie szukałem więc, bo i po co? Dobrze znałem Berniego. Robiłem dalej pieniądze, gdyż
nie miałem nic innego do roboty. Ale czułem się strasznie samotny. %7łyłem od jednej krótkiej
wiadomości od niego do drugiej. Klondike, Anglia, Afryka Południowa, Chiny - cały świat.
Myślałem, że może któregoś dnia wróci wreszcie do swego starego ojca. Sześć lat temu nawet
te krótkie listy przestały nadchodzić. Aż do ostatnich świąt Bożego Narodzenia nie miałem od
niego ani słowa.
- Napisał do pana?
- Nie. Ale wypisał czek na piętnaście tysięcy dolarów ze swego konta w banku.
Dyrektor banku jest moim przyjacielem i jednym z najpoważniejszych udziałowców w firmie.
Obiecał mi, że natychmiast da znać, gdy Bernie wystawi jakiś czek. Bernie ma u nich
pięćdziesiąt tysięcy, lecz aż do ostatnich świąt nie tknął z tego ani centa. Czek był wystawiony
na firmę Aynsleya w Toronto...
- Aynsley? - Valancy usłyszała własne pytanie jak z oddali. - Aynsley. Na toaletce stało
pudełeczko z tą nazwą na wieczku!
- Tak! To największy sklep jubilerski w mieście. Po zastanowieniu się, zacząłem
działać. Miałem specjalny powód, by odnalezć Barneya. Nadszedł czas, aby zaprzestał
włóczęgi i nabrał rozumu. Czek na piętnaście tysięcy świadczył, że coś ważnego wisi w
powietrzu. Dyrektor skontaktował się ze sklepem Aynsleya, jego żona jest z domu Aynsley - i
dowiedział się, że Bernard Redfern kupił tam sznur pereł. Podał też jego adres: skrytka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]