[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kundzie, w której błyszczący toporek ugodził ze straszliwą siłą Scotta.
Dobiegłem. Leżeli w odległości kilku kroków od siebie. Teraz już rozpoznałem Indianina
to był Puma.
Dlaczego rzucił się na Scotta? Czy widząc swą nieuchronną klęskę, chciał wyładować złość
na bladej twarzy ? A może zrozumiał, że ten człowiek stał się przyczyną jego niepowodzeń?
Któż to odgadnie?
Odwróciłem się. Po drugiej stronie polanki, oparty o skalny zrąb, bez możności- odwrotu
stał Rothcliff. Z tyłu miał przepaść, z przodu tyralierę wojowników. Wówczas usłyszałem
grzmiący głos szeryfa:
Przestańcie strzelać! Ten człowiek należy do mnie!
Wysunął się przed linię naszego ataku.
Rothcliff zawołał. Idę do ciebie. Stój spokojnie.
Rothcliff drgnął i uniósł trzymany w ręku rewolwer. Uczyniłem to samo, ale strzał z
rewolweru z takiej odległości byłby wątpliwy. Rozejrzałem się dokoła, szukając Karola. Ku mej
rozpaczy, nigdzie go nie było.
Tymczasem Irvin, krok za krokiem zbliżał się do przestępcy. Serce podeszło mi pod gardło.
Uczyniło się nagle cicho. Szeryf wolno, spokojnie szedł wprost na czarny otwór lufy colta. I oto
nagle lufa ta poczęła drgać. Broń z trzaskiem potoczyła się po głazach i zniknęła za krawędzią
zbocza.
W imieniu prawa, Rothcliff, aresztuję cię.
Położył mu dłoń na ramieniu.
Opowiadanie szeryfa
%7łeby sprawę wyczerpać do końca, muszę wspomnieć o tym, co wydarzyło się szeryfowi
podczas wędrówki z sierżantem Mitchellem. Ale szeryf zastrzegł sobie prawo własnoręcznego
uzupełnienia moich notatek. Oddaję mu więc pióro.
Nasz kochany doktor, jak zauważyłem w jego zapiskach, odtworzył dość wiernie to, co się z
nami działo. W paru miejscach jednak nieco przesadził. Poniosła go fantazja, rzecz dziwna u
człowieka parającego się lekarskim zawodem. Ale na tym świecie, pełnym niespodzianek,
wszystko jest możliwe. Oczywiście, za fantazję doktora całkiem zresztą niewinną, nie biorę
odpowiedzialności.
Po tym krótkim, ale moim zdaniem koniecznym wstępie przechodzę do sedna sprawy. A więc
cofam się do dnia, w którym nasza mała gromadka (sierżant Mitchell, jego pomocnik i ja)
odłączyła się od większej grupy wspólnych dotąd towarzyszy podróży, po niefortunnej próbie
schwytania Czarnej Pumy, a przede wszystkim Rothcliffa i Scotta.
Do ostatniej chwili żywiłem nadzieję, że doktor i Karol wytrwają w pościgu za przestępcami,
ale od mówili towarzyszenia. Zaplątali się w jakieś tam sprawy czerwonoskórych. Fantaści!
Początkowo bardzo mnie to bolało, ale kiedy ujechałem kilka mil, żal mój zagubił się po drodze.
Sierżant Mitchell okazał się znakomitym kompanem i człowiekiem nieprawdopodobnej,
graniczącej z szaleństwem odwagi. A poza tym... Poza tym był zwolennikiem moich metod
leczniczych. W torbach przy kulbace zawsze woził płaską flaszeczkę whisky!
Jak już więc powiedziałem, rozstaliśmy się nad strumieniem i ruszyli w prerię wyraznym
tropem jezdzców Pumy. Trzech ścigających. A ściganych?... Już mi się rachuba pomieszała.
Chyba z osiemnastu? A więc sześciu na każdego z nas. No, ale nie w takich tarapatach już się
bywało. Zresztą, nie mieliśmy zamiaru prowadzić otwartej walki z Indianami, a jedynie porwać
Scotta i Rothcliffa lub formalnie aresztować ich na prerii, gdyby się odłączyli. Na to liczyliśmy
najbardziej.
Jak już mówiłem, z początku jechałem markotny, ale niedługo, bo uwagę mą zajęło śledzenie
tropów. Najpierw wiodły prościutko na północ, potem dalekim łukiem skręcały ku wschodowi.
Sierżant Mitchell również długo milczał, wreszcie odezwał się nieoczekiwanie:
Rothcliffa pozostawiam panu, ale Scott będzie mój.
Skwapliwie przytaknąłem. Scott nie popełnił przestępstwa na moim terenie. O to Karol i
doktor niech się martwią. Trzeba im było jechać z nami.
Rothcliff o, ten mi się słusznie należał! A teraz na pochwałę (jeszcze jedną) sierżanta
powiedzieć muszę, iż świetnie orientował się w terenie. Wielokrotnie skracaliśmy drogę,
zjeżdżając z linii tropów. Za pierwszym razem zaprotestowałem bojąc się, iż zgubimy ślady i
trzeba będzie wracać. Mitchell posiada jednak jakiś specjalny zmysł orientacji i przewidywania.
Gdy linia tropów wyginała się łukiem, sierżant bez wahania jechał jego cięciwą. Potem
tłumaczył mi w ten na przykład sposób:
Omijają tamten las. Widzi pan? Mają sporo koni i wygodniej im nadłożyć drogi, ale my
we trójkę łatwo się tędy przeciśniemy.
Albo:
Tam jest jeziorko, znam je jak własną kieszeń. Przejedziemy. Znam bród.
I zawsze się sprawdzało. Jak las to las, jak jezioro to jezioro z nie znanym brodem.
Prawdopodobnie dzięki tego rodzaju metodzie już drugiego dnia mieliśmy uciekających w
zasięgu naszych lornetek. Odtąd musieliśmy zachować zdwojoną ostrożność i uzbroić się w
cierpliwość.
Nocami przysuwaliśmy się jak najbliżej, rankami czekali, aż oddział Pumy odskoczy . To
był doskonały sposób, aby posuwać się niepostrzeżenie. Nie zbliżał nas jednak ani o krok do
celu. Zwróciłem na to uwagę.
Cierpliwości, szeryfie odpowiedział. Trafimy wreszcie na sprzyjające okoliczności.
Nierówny teren, las, bo ja wiem zresztą co, i wówczas połaskoczemy ich w pięty.
Nie bardzo mi ta obietnica trafiała do przekonania, ale Mitchell okazał się nieustępliwy, z
jego pomocnikiem nie było po co gadać. Przez cały czas naszej podróży, jak zauważyłem, nigdy
nie występował z własnym zdaniem. Spełniał jedynie rozkazy sierżanta i to nie zawsze w sposób
najlepszy. Czekałem więc, jak kij popłynie. Okazało się przecież, że Mitchell miał rację, a
jeszcze do tego łut szczęścia. Bo oto wjechaliśmy na bardzo pofałdowany obszar prerii, pełen sa-
motnych jak wyspy pagórków, poprzerzynany dziesiątkami strumieni, które powypłukiwały
głębokie parowy. Teraz więc można było w sposób niedostrzegalny zbliżyć się do uciekających.
Ileż jednak kosztowało to nas trudu! Nadszedł wreszcie taki dzień, podczas którego już nad
wieczorem oddział Pumy zapadł w głębokim jarze, przez który płynęła rzeczka. Posuwaliśmy
się trop w trop tą właśnie wodą, potem rozbiliśmy tymczasowe obozowisko, aż do zapadnięcia
nocy. Wówczas znowu wskoczyliśmy na siodła, opuścili strumień i objechawszy szerokim
łukiem, nadciągnęli z powrotem od strony jednej ze ścian jaru. W połowie drogi do tego jaru
zsiedliśmy z koni, pozostawiając je opiece Jacksona tak się właśnie zwał podkomendny
sierżanta.
Ruszyliśmy we dwójkę pieszo. Możliwie szybko i możliwie ostrożnie. Na szczęście Puma nie
wystawił straży przy zboczach jaru, a tylko przy jego wylotach. Okazał przy tym tak wielką
nieostrożność czy pewność siebie, iż rozpalił w jarze kilka wielkich ognisk. Różowy blask
wznoszący się nad rozpadliną wskazał nam najkrótszą drogę. Ostatnią jej część przebyliśmy
czołgając się. I w ten sposób dobrnęliśmy wreszcie do miejsca, w którym równina przechodziła
raptownie w spadziste zbocze. Zdołaliśmy podejść do samej krawędzi. I oto, co ujrzałem: zbocze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]