[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brwi Winnetou ściągnął gniew, a twarz jego przybrała wyraz kamienny i niewzruszony;
poznałem, \e Apacz nie zamierza ju\ dłu\ej grać roli rzecznika pokoju. Znajomym mi z dawna
odruchem podniósł w górę jedno ramię i rzekł:
Nalgu Mokaszi postanowił stracić szacunek wszystkich. Old Shatterhand będzie walczył!
Jakie warunki stawia mój czerwony brat?
Walka będzie na śmierć i \ycie.
Kiedy?
Natychmiast!
Jakie mają być prawidła walki na no\e?
śadne. Uderzam, kiedy mi się podoba!
Co nastąpi, jeśli jeden z walczących zgubi swój nó\? Czy przeciwnik ma prawo go
zakłuć?
Tak, lecz pierwszy mo\e bronić się pięściami i drugiego zatłuc lub zadusić.
Dobrze! Teraz wiem, kto dzisiaj uda się do Wiecznych Ostępów, jeśli zechce jego
przeciwnik. Moi bracia pozwolą mi być sędzią spotkania, jestem gotów, mo\ecie rozpocząć
walkę!
Oczy starego impetyka pałały \ądzą krwi. Znał moją siłę i zręczność, ale czy teraz mógł o
niej pamiętać? Wpadając we wściekłość przekraczał wszelkie granice; skoro jednak gniew
mijał, nie było sympatyczniejszego człowieka nad niego, naturalnie w pojęciu indiańskim. Co
prawda, własny gniew niejednokrotnie wypłatał mu ju\ dotkliwego figla i na pewno straciłby
od dawna stanowisko i wpływ u swojego szczepu, gdyby poza tym nie był dzielnym przywódcą
i niepospolicie silnym człowiekiem. Nazywając go starym nie miałem bynajmniej na myśli
słabości lub zgrzybiałości. Miał mo\e lat sześćdziesiąt, wzrost i budowę olbrzyma, a ponadto
sprę\ystość, którą rówieśnicy jego od dawna utracili. Był więc godnym przeciwnikiem i
właściwie miał nade mną przewagę, poniewa\ walkę brał na serio, gdy ja, naturalnie, nie
zamierzałem go nawet zadrasnąć, a có\ dopiero zabijać!
Nie wymawiałem się od walki, wiedząc, \e tylko pogorszyłbym sytuację, gdy\ zaślepiony
gniewem stary rzuciłby się na mnie, a wówczas musiałbym powa\nie się bronić. Stanąłem więc
naprzeciw niego, wyciągnąwszy nó\ zza pasa, nie prawą jednak ręką, tylko lewą; prawą pięść
bowiem chciałem mieć wolną; on wszak\e nie zwrócił na to uwagi.
Mimbrenjowie słyszeli o co chodzi i przybiegli wszyscy. Pojmani Yuma, nie mogąc
podą\yć za nimi, usiłowali się wyprostować, nie bacząc na więzy, aby ujrzeć cokolwiek. Na
wszystkich twarzach widniał wyraz oczekiwania; tylko dwaj synowie wodza maskowali się
obojętnością. Lubo nie chcieli pokazać tego po sobie, widziałem doskonale, jak wielka trapi ich
troska. Jeśli ja zwycię\ę, zginie ich ojciec, jeśli przeciwnie polegnie człowiek, któremu
zawdzięczają wolność i dla którego czuli cześć prawie bałwochwalczą.
Staliśmy więc oddaleni od siebie o pięć kroków, ka\dy trzymając nó\ w ręce i pilnie bacząc
na przeciwnika. Winnetou spytał:
Czy mój brat, wódz Mimbrenjów, oznajmi jakie \yczenie na wypadek śmierci?
Nie umrę zaśmiał się gniewnie spytany. Daj znak, a natychmiast ostrze mego no\a
zakosztuje krwi Old Shatterhanda!
Jeśli Nalgu Mokaszi zakłuje mnie, to powiedz mu, \e byłem zbawcą jego dzieci i
jednemu z nich nadałem imię. Być mo\e będzie wówczas powściągliwszy w obejściu z
przyjaciółmi, którym winien wdzięczność.
Sądziłem, \e moje słowa opamiętają starego; grubo się jednak omyliłem; wódz bowiem
począł ryczeć konwulsyjnie:
Zdrajca nie mo\e liczyć na wdzięczność. Chcę krwi, krwi, krwi! Walka więc musiała się
odbyć. Przedtem miałem zamiar obejść się ze starym delikatnie, teraz postanowiłem dać mu
dotkliwą nauczkę. Krew zakipiała we mnie, skinąłem na Winnetou. Ten podniósł rękę w górę i
powiedział głośno:
śaden z wodzów nie śmie ruszyć się z miejsca, póki na to nie zezwolę. Wałka się
zaczyna. Howgh!
Wyciągnął nó\, aby ka\dego kto się do nas zbli\y, zakłuć na miejscu i stanął przypatrując się
walce.
Kto zacznie? To było teraz najwa\niejsze pytanie! Nie ja! Byłem w ka\dym razie
zdecydowany unieszkodliwić wodza zaraz po pierwszym ataku. Miałem niepłonną nadzieję, \e
mi się powiedzie. Nie było czasu na wahanie: im dłu\ej wystawiałem się na nó\ przeciwnika,
tym łatwiej mógł mnie trafić.
Silny Bawół stał cicho i spokojnie, jak wykuty z kamienia. Czy\by i on nie chciał natrzeć
pierwszy? Jakkolwiek nie ruszał się z miejsca, \ywe błyski oczu zdradzały, \e tylko po to stał
niby wrosły w ziemię, aby znu\yć mój wzrok i potem napaść niespodzianie. Nie omyliłem się,
gdy\ nagle oczy jego formalnie stanęły w ogniach; rzuciłem nó\, przekonany, \e wódz skoczy
na mnie. Rzeczy wiście podnosił ju\ nogę, lecz znowu postawił ją na ziemi i zawołał:
Czy widzieliście, jak Old Shatterhand się boi? Opuścił nó\, bo strach rozwarł mu pałce!
Zamiast odpowiedzi schyliłem się, udając \e chcę podnieść nó\; wiedziałem jednak, \e on,
jako doświadczony wojownik spróbuje wyzyskać do ataku nadarzającą się sposobność. Zaraz
te\ wykonał rozstrzygający skok, rozstrzygający, bo skokiem tym zdecydował swoją pora\kę.
Poniewa\ ja się schyliłem, więc i on musiał równie\ skurczyć swą wysoką postać, aby trafić
mnie w plecy. Ja jednak\e błyskawicznie odskoczyłem na bok wyprostowany. Stanąłem
obok niego i mogłem u\yć całej swojej siły, podczas gdy on, schylony, uderzał w miejsce
mojego poprzedniego stanowiska. Grzmotnąłem go pięścią w kark; upadł jak wór piasku
bezwładną masą zwalił się na ziemię. Wyrwałem mu nó\ z ręki, odwróciłem go, poło\ywszy na
wznak, aby uklęknąć mu na piersiach i chciałem przyło\yć ostrze do jego gardła. Było to
jednak zbyteczne. Powstrzymał mnie wyraz jego oczu, zrenice szeroko rozwarte i nieruchomo
wbite w niebo, jak gdyby szklane. Usta miał równie\ otwarte. Ciemna, spalona wiatrami i
słońcem twarz, zastygła w kamiennym bezruchu. Le\ał nieruchomo. Powstałem i rzekłem do
Winnetou:
Wódz Apaczów widzi Nalgu Mokaszi le\ącego w prochu, a jego nó\ w mojej ręce.
Niechaj rozstrzygnie kto jest zwycięzcą!
Apacz zbli\ył się i ukląkł przed Mimbrenjem, aby go zbadać. Gdy podniósł się, twarz mu
oblokła surowa powaga, a głos dr\ał, gdy rzekł:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]