[ Pobierz całość w formacie PDF ]
moje jedyne dziecko? Może mogłabym przymknąć oko na to, że
nie wykonał tak prostego zadania, ale...
– Zatrudnij go z powrotem!
– Sabrino, na miłość boską, co ty mówisz?
– Natychmiast zatrudnij go z powrotem! Mówię poważnie,
mamo!
– Mamo? Nazwałaś mnie mamą?
– Przejęzyczyłam się – próbowała wycofać się Sabrina. – Dasz
56
mu tę pracę z powrotem czy nie?
– Cóż, ja... to znaczy... ale on cię obraził, kochanie.
– Nie miał takiego zamiaru. Nie mówił tego, co myśli. A przy-
najmniej nie przez cały czas. – Podejrzewała, że Malcolm nie
mijał się z prawdą, gdy mówił o tym, że Lucretia doprowadza
go do szału, ale nie zamierzała jej o tym informować. – Poza
tym... Poczułam się przy nim jak żywy człowiek, a nie jak... jak
ładny obrazek na ścianie. Po raz pierwszy w życiu.
– Kochanie! Czy byliśmy dla ciebie niedobrzy?
Sabrina pomyślała, że Lucretia nigdy jej nie zrozumie, nawet
gdyby żyła setki lat.
– Dasz mu z powrotem tę pracę czy nie? – ponowiła pytanie.
– Myślę, że tak. To znaczy, bardzo bym chciała – to najlepszy
asystent, jakiego miałam. Liczyłam, że dokonamy razem wiel-
kich rzeczy. Tylko że musiałabym chyba zniżyć się do próśb,
aby zechciał wrócić. – Zrobiła efektowną pauzę. – A co będzie,
jeśli mimo to go zatrudnię?
Sabrina westchnęła. Lucretia nigdy nie rezygnowała.
– W porządku, rozumiem, o co ci chodzi – powiedziała. – Tak,
przyjadę. Przyjadę na to kretyńskie przyjęcie, jeśli...
– Wiedziałam, że przyjedziesz. Och, kochanie, z pewnością nie
pożałujesz. Dwadzieścia pięć lat to taki cudowny wiek. Zoba-
czysz, że spodobają ci się moje plany...
– Spokojnie! – Nie czas teraz na rozczulanie się, upomniała się
Sabrina. – Przyjadę pod jednym warunkiem, właściwie to pod
dwoma warunkami.
– Oczywiście. Powiedz tylko.
– Musisz znowu zatrudnić Malcolma.
– Zrobione. To żaden problem, zajmę się tym.
– Mówiłam o dwóch warunkach. Oto ten drugi...
Charley spędził noc na smętnych rozmyślaniach, skąd weźmie
resztę potrzebnych mu pieniędzy. Nie było to takie proste.
57
Gdy siedział nad poranną kawą i żałował, że kiedykolwiek
usłyszał nazwisko Addison, rozległo się pukanie do drzwi.
Otworzył je i na progu ujrzał... Lucretię, odzianą w błękity i
bawiącą się naszyjnikiem z pereł. Oczy jej lśniły, wyglądała jak
Napoleon przed bitwą.
– Nie zaprosisz mnie?
– Nie. – Już chciał zamknąć drzwi, kiedy zobaczył, że blokuje je
czubek wykonanego na miarę, włoskiego buta.
– Czego chcesz? – burknął wrogo. – Krwi?
– Świetny dowcip. – Odsunęła go ręką i weszła do środka. Ro-
zejrzała się z niedowierzaniem. – Tu mieszkasz?
– Nie, skąd – odparł sarkastycznie. – Mieszkam w Beverly
Hills. Tu zatrzymuję się tylko od czasu do czasu.
Lucretia poklepała go po nie ogolonym policzku.
– Obraziłam cię, drogi chłopcze? – spytała. – Przepraszam.
Twoje... mieszkanko zaskoczyło mnie po prostu.
– Twoja wizyta też mnie zaskoczyła. Może jednak wyjdziesz i
powyrywasz skrzydełka jakiemuś motylkowi, co? Widzę, że
jesteś wściekła.
– Malcolm! – Udało jej się przywołać na twarz pełen skruchy
wyraz, ale niespecjalnie się tym wzruszył. – Czy tak się wita
swoją szefową? – Pociągnęła nosem niczym lwica wyczuwająca
zapach mięsa. – Czy to kawa? Chętnie się napiję, dziękuję ci
bardzo.
Usiadła i postawiła swój kosztowny skórzany neseser na podło-
dze. Położyła dłonie na stoliku w wyczekującej pozie. Nie po-
zostawało mu nic innego, jak nalać jej kawy.
– Dobrze, co takiego chcesz mi powiedzieć? – niezbyt chętnie
podjął rozmowę.
– Wszystko w swoim czasie. Najpierw chciałabym, żebyś do-
wiedział się, że fuzja w Hongkongu przebiega bez zarzutu, i to
dzięki tobie.
58
– Nie zrobiłem aż tak wiele.
– Nie bądź taki skromny, to zupełnie do ciebie nie pasuje. Kiedy
cię wczoraj nie było, dzwonił Edward Edwards i twierdził, że
dzięki twojej szybkiej interwencji zdołał...
Trajkotała cały czas. Charley nie przerywał, głównie dlatego że
mówiła tak szybko. Powoli docierało do niego, że jest bardzo
zdenerwowana. Najwyraźniej grunt osuwał się jej spod nóg.
Potem zrozumiał jeszcze, że Lucretia próbuje go w ten sposób
przeprosić za wczorajsze zachowanie, nie przyznając wprost, że
wyrzucenie go z pracy nie było trafnym posunięciem. Ale dla-
czego tak szybko doszła do tego wniosku? Z pewnością nie z
powodu Hongkongu czy Edwarda Edwardsa.
Sabrina!
Tak. To musiała być Sabrina. Dlaczego stanęła w jego obronie
po tym, co jej powiedział? Kiedy ochłonął, ogarnął go wstyd.
Oczywiście, każde słowo było prawdziwe, ale nie mógł zapo-
mnieć cierpienia malującego się na jej twarzy, tych oczu sarny,
całych we łzach, lśniących niczym diamenty.
– Malcolm! Słuchasz mnie?
– Przepraszam. – Powrócił do rzeczywistości. – Może przesta-
niesz wreszcie marnować czas i powiesz mi, o co chodzi?
Poprawiła się w fotelu.
– Myślałam, że to jasne. – Wierz mi, że nie.
– Oczywiście żartujesz. Nawet nie mam ci tego za złe. Tak ła-
two jest urazić uczucia mężczyzny.
– Tak, zwłaszcza jeśli nazywa się go idiotą i w tej samej sekun-
dzie wywala z pracy.
Lucretia uśmiechnęła się szeroko, choć kąciki jej ust nieco
drżały.
– No właśnie! Ale teraz, kiedy wszystko się wyjaśniło, zamie-
rzam być wspaniałomyślna i zapomnieć o dawnych urazach.
Postanowiłam, że dam ci jeszcze jedną szansę, Malcolmie. Mo-
59
żesz wrócić do pracy.
– Słucham? Co postanowiłaś i co ja mogę? Nie wyrzuciłaś
mnie, Lucy. Sam odszedłem. – Poczuł, jak na wspomnienie tej
chwili krew znowu burzy mu się w żyłach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]