[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Poprawił okulary na nosie.
- Co się stało?
- Brała narkotyki. Ciągle przyrzekała sobie, że z tym skończy. Potem
przestała walczyć.
- Ale ty nie przestałeś? - zapytała Madeleine cicho.
- Chyba nie. Tak czy inaczej, twój ojciec sfinansował całe
przedsięwzięcie, a potem, rok w rok, bez zbędnego rozgłosu przesyłał
dotację, która pokrywała połowę kosztów utrzymania ośrodka.
Madeleine poczuła, że robi się jej ciepło na sercu.
- Ojciec...? Zbiera mi się na płacz.
50
RS
- Co takiego?
Nie wierzyła, że przyznała się przed nim do własnej słabości, ale
powtórzyła:
- Zbiera mi się na płacz. To takie typowe dla ojca... Pomyśleć, że i ja
mogłabym...
Azy popłynęły strumieniem i zanim Jack zorientował się, co robi, tulił
ją już w ramionach. Madeleine zapomniała, że jest oberwańcem, który
wygaduje obrzydliwości pod jej adresem i gardzi jej stylem życia. Mogła
mu się wypłakać na ramieniu, a w tej chwili tego właśnie było jej trzeba.
Pachniał pralnią i czymś, co przy odrobinie dobrej woli mogłaby nazwać
męskością. Miał mocne bary i niosące ukojenie, boleśnie znajome
dłonie.
Zwariowałam, chyba naprawdę zwariowałam, powtarzała
gorączkowo w myślach. Pociągał ją czy po prostu szukała pocieszenia?
Nie, to musiało być coś więcej. Rana po Johnie Patricku nie zablizniła się
co prawda, ale Jack stał się naraz w jej życiu kimś bardzo ważnym.
Nachylił się i przysunął pudełko z chusteczkami. Zdziwiona,
zauważyła, że jest kompletnie wytrącony z równowagi.
- Już dobrze, Madeleine?
Kiwnęła głową i sięgnęła po chusteczkę.
- Ciągle mnie zaskakujesz, a już myślałem, że cię rozgryzłem.
Uśmiechnęła się blado.
- To samo mogłabym powiedzieć o tobie. Wracajmy do dotacji.
- Twój ojciec był wspaniałym facetem, ale rada nadzorcza
najwyrazniej zamierza skończyć z dobroczynnością.
- Byłam na ostatnim posiedzeniu - powiedziała, wycierając oczy. -
Nie było mowy o... - Pstryknęła nagle palcami. - Chwileczkę. Kilka dni
temu dostałam notatkę. Coś na temat postanowień zarządu. Nie miałam
czasu przeczytać.
- Ktoś przeforsował decyzję za twoimi plecami. Zaraz po świętach
ośrodek przejdzie do historii.
- Przykro mi, że studzę twoje szlachetne oburzenie, ale się mylisz.
Dopilnuję, żeby ośrodek nadal dostawał potrzebne dotacje.
51
RS
Patrzył na nią bez słowa, raptem jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Do diabła, panno Langston. Twoja szczodrobliwość jest taka... czy
ja wiem... taka seksowna, szczególnie dla faceta w ciągłych tarapatach.
Ze śmiechem rzuciła w niego poduszką.
- Jesteś bezwstydny! Zupełnie bezwstydny, Jacku Rileyu.
- Ale zawsze dostaję to, czego chcę - stwierdził, odrzucając
poduszkę.
- A czego chcesz, Riley?
- Prócz twoich pieniędzy? Cóż... - Nachylił się i szepnął jej do ucha
coś, co sprawiło, że przeszły ją palące ciarki.
- Nie dosłyszałam.
- Powtórzę. - Pocałował ją w ucho i zanim zdążyła się zorientować,
poczuła jego wargi na swoich ustach, spragnione i realne, jak sam Jack
Riley.
Ku swemu zdumieniu, odpowiedziała równie gorącym pocałunkiem.
Nie próbowała myśleć, protestować, opierać się. Dopiero kiedy osunęli
się obydwoje na kanapę, położyła mu ręce na piersi i mobilizując całą
siłę woli, odepchnęła go od siebie.
- Nie, Riley! - wykrztusiła z rozpalonymi policzkami.
- Daj spokój, Madeleine. Obydwoje tego chcemy. To przyjemne.
- Ja... nie mogę.
- Nie możesz pozwolić sobie na to, co przyjemne?
- Nie mogę - wykrztusiła do cna zmieszana. Przecież kilkadziesiąt
godzin temu kto inny złamał
jej serce, czyż nie? Jak może pragnąć tego mężczyzny? Na starość
zmienia się w ladacznicę. Najpierw facet na jedną noc, a teraz Jack Riley!
Byłyby z tego piękne nagłówki: Dziedziczka magnata prasowego i
uwodziciel z działu miejskiego". Zresztą wymyśliliby pewnie coś jeszcze
lepszego.
- Co to znaczy, nie możesz? - Jego dłonie nie spoczywały, sunąc po
jej szyi, obojczyku, bluzce z angory.
- Nie uznaję przelotnych przygód. Ja... nie udają mi się. - Wsparła
się na dłoniach i usiadła.
52
RS
- Kto mówi o przygodzie? - zapytał. - Przelotnej do tego?
- A cóż to miałoby być innego? Zachichotał i znowu szepnął jej coś
do ucha. Skoczyła jak oparzona.
- Za wiele sobie pozwalasz, Jack. Muszę... gdzie jest łazienka?
- Niedobrze ci? Przeze mnie?
- Zdenerwowałeś mnie.
Z leniwym uśmiechem wskazał jej kierunek. Zamknęła za sobą drzwi i
roztrzęsiona oparła się o nie. Zacisnęła powieki.
Boże! Co ona wyczynia? Omal nie poszła do łóżka. I to z kim? Z
Jackiem Rileyem. Oszalała czy co? Najgorsze jednak było to, że
naprawdę go pragnęła, tego gbura, oberwańca, impertynenta. Było w
nim coś, czego potrzebowała.
To śmieszne - tłumaczyła sobie - nie mówiąc już o tym, że rozpustne i
niemoralne, szukać zażyłości z człowiekiem, którego ledwie zna i
którego powinna jakoby nie lubić. Z człowiekiem tak całkowicie różnym
od tajemniczego nieznajomego z piątkowej nocy. Jej zdrowie psychiczne
wisiało na włosku. Oczekiwała, że pierwsze święta bez ojca będą ciężkie,
tymczasem poddaje się rozpasanym emocjom.
Jack Riley! Akurat on spośród wszystkich mężczyzn!
Trzymała przez chwilę dłonie pod zimną woda, po czym przemyła
twarz. Aazienka była równie przytulna i zagracona, jak reszta mieszkania.
Kiedy sięgała po czysty ręcznik, zrzuciła plastykowy kubek. Nachyliła się,
by go podnieść, i wtedy zobaczyła kowbojski but.
Powoli wycierając dłonie i twarz, wpatrywała się w ów but, jakby był
perłą odnalezioną na wysypisku śmieci. Nie powinna być zaskoczona,
skoro wie, że Jack pochodzi z Teksasu. A jednak.
Podniosła znalezisko, by uważniej je obejrzeć. Czarna skórka. Firma
Lucchese z San Antonio. Numer 12.
Przez chwilę na próżno usiłowała wyjaśnić znaczenie tego, co
widziała. Stała tak niczym sparaliżowana, odrętwiała, z pustą głową.
- Hej! Madeleine! Dobrze się czujesz? - usłyszała głos Jacka.
- Uhm - mruknęła słabym głosem, po czym ostrożnie odstawiła but.
Pytał, czy dobrze się czuje...
53
RS
Jasne, Jack, odpowiedziała w duchu.
Zaczęła intensywnie myśleć. Za wszelką cenę chciała się mylić.
Czego można oczekiwać po osobie, która zadaje się z facetem w
smokingu i kowbojskich butach" - usłyszała echo jego słów. No tak,
widział fotografię w gazecie. Tyle że tamto zdjęcie pokazywało szczę-
śliwą parę tylko do pasa. Jack nie mógł wiedzieć o butach. Chyba że
należały do niego, dopowiedziała w myślach.
Poczuła bolesny ucisk w gardle.
Nie, nie będzie płakała. Nie przy nim. Płacz oznaczałby, że jej na nim
zależy, a do tego nigdy się nie przyzna.
Wyszła z łazienki i cicho zamknęła za sobą drzwi. Jack przywitał ją
pytającym spojrzeniem.
Teraz dopiero zobaczyła to, co powinna była dostrzec od pierwszej
chwili. Mocno zarysowana dolna szczęka. Piękne dłonie. Brązowe oczy.
Szczupła sylwetka o wąskich biodrach.
Jej oczy były równie ślepe, jak serce.
- Muszę już iść. Nie mogę tu zostać - oznajmiła, wymawiając z
naciskiem każde słowo.
- yle się czujesz? Mów, co się z tobą dzieje? Nic. Wszystko jest w
najlepszym porządku. Poza tym obrzydliwym kawałem, który mi
wyciąłeś, wszystko jest po prostu wspaniałe, chciała powiedzieć, lecz
zamiast tego powtórzyła tylko:
- Pózno już. Muszę iść.
- Ale...
Wzięła swój płaszcz.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]