[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nerwu kulszowego.
Przeleżałam jeden dzień, na więcej nie mogłam sobie pozwolić, musiałam bywać na
Niepodległości. Nocą chodziłam po mieszkaniu, wydając z siebie słabe jęki, bo na głośne
wycie brakowało mi siły. Produkty przeciwbólowe nie miały na mnie wielkiego wpływu,
rozmaite wrażenia wzmogły się przez lekki niedowład lewej nogi. Do żadnych niedowładów
46
nigdy nie byłam przyzwyczajona, popełniłam nieostrożność i wychodząc z domu,
przewróciłam się z dużym impetem we własnej bramie. Okazało się to wysoce korzystne,
ponieważ rąbnęłam się rzetelnie z jednej strony w tyłek i dzięki temu jakieś coś wskoczyło na
swoje miejsce. Poczułam lekką ulgę, rozum na nowo zaczął mi działać i pazurami uczepiłam
się pani Wandy, bioterapeutki, tej samej, którą bez chwili namysłu zaakceptowała Karo.
Pani Wanda diagnozę postawiła bezbłędną i pouczyła męża, służącego jako siła fizyczna,
co ma ze mną zrobić. Mąż zrobił, z dużą wprawą. Przyznaję, że po pierwszym zabiegu przez
długą chwilę odzyskiwałam dech, potem jednakże zaczęło być lepiej, ani Wanda powiadomiła
mnie, skąd się to świństwo w ogóle wzięło i jaki z pewnością zrobiłam ruch, żeby się wrąbać
w okropną dolegliwość, zgadzało się idealnie, taki właśnie ruch uczyniłam z czystego
lenistwa. Nie chciało mi się wstawać z krzesła, żeby sięgnąć po pomoc naukową, stojącą za
mną na niskiej półeczce, odwróciłam się częściowo i wygięłam, ile mogłam. To się nazywa:
lenistwo ukarane.
Już mi ta rwa kulszowa zaczynała przechodzić, bolało zwyczajnie, niedowład jeszcze się
trzymał i miałam kłopoty ze schylaniem się, ale jednak było lepiej, kiedy w sklepie
ogrodniczym trafiłam na lilie.
Moje dzieci miały w ogrodzie w połowie las brzozowy, a w połowie trawnik i nie życzyły
sobie żadnych głupich roślin. Nie mogłam im wytłumaczyć, że z bylinami nie ma sprawy,
same rosną, ja swoje, oni swoje, mówił dziad do obrazu. Zgniewało mnie to.
W Kanadzie, chodząc do parku z Zosią i Moniką, czyli z moją drugą synową i wnuczką,
widziałam coś przecudownego. Na ogromnym trawniku znajdował się jeden klomb lilii, w
kształcie rogala, gęsty, bujny i kwitnący wszystkimi kolorami. Wyglądało to tak
zachwycająco, że postanowiłam tutejszym dzieciom urządzić podobną dekorację. Kupiłam te
lilie i zrobiło się śmiesznie.
Samo nabycie roślin nie wystarcza, należy je posadzić, w dodatku w czasie nieobecności
państwa, żeby nie zawracali głowy. Do tego niezbędne były wysiłki fizyczne, do których
ciągle jeszcze nieszczególnie się nadawałam. Tym sposobem miałam razem: moją matkę na
Niepodległości, pracę zawodową w domu, lilie w Konstancinie i rwę kulszowa wszędzie,
trzeba było jakoś to ze sobą pogodzić.
Chwilę, kiedy dzieci w domu nie było, znalazłam dość łatwo. Mój syn w pracy, Karolina w
szkole, moja synowa załatwia coś na mieście, w domu zostaje pies. I tatuś.
Ojciec mojej synowej, Bohdan& No dobrze, sprostuję go od razu. Tak naprawdę Bohdan
ma na imię Bogusław, wobec czego występuje w życiu nie jako Bohdan, tylko jako Bogdan,
47
przez  g w środku. Zwrócono mi na to uwagę. W porządku, niniejszym dokonuję korekty i
będę się odtąd posługiwała Bogdanem.
Bogdan zatem przebywał u dzieci często, pilnując to psa, to robotników, to Karoliny, to
czegoś jeszcze innego. Umówiłam się z nim potajemnie, zabrałam Maćka, męża Anki,
mojego kościelnego zięcia, i pojechaliśmy z torbą cebul.
Sadziliśmy te lilie we troje w okropnym pośpiechu i może trochę dziwnie. Maciek kopał
dół, Bogdan donosił torf, bo pod trawą ziemia była piaszczysta, ja sadziłam. Nie mogłam się
schylać i utykałam je byle jak. Maciek kopał za płytko, bo głębiej mu się nie chciało, Bogdan
nie nadążał z torfem i gdzieniegdzie posypywał nim wierzch. Chyba żadne lilie na świecie nie
były sadzone równie idiotycznie i zgoła nie do pojęcia jest fakt, że nie tylko wyrosły, ale
nawet zakwitły. Karo wytarzała się w nich tylko raz i złamała jedną, która zdążyła odbić.
Moje dzieci po namyśle wyraziły zgodę na powiększenie ukwieconego terenu i mam wielkie
nadzieje, że bez rwy kulszowej zdołam w przyszłym roku posadzić rośliny porządniej. W tym
roku nie zdążyłam wcale.
Cofnę się, z tego wyłącznie powodu, że właśnie mi się to przypomniało. Ani to nie siedzi
w chronologii, ani nie jest na temat. Za to głupie.
Pracowałam wtedy w Danii, u Fritza, na Fiolstraede. Nade mną, piętro wyżej, też
znajdowało się małe biuro projektów, w którym zatrudniał się jeden rodak. Przychodził
niekiedy na pogawędkę.
Raz przyszedł, przywitał się, za nim zaś wszedł jakiś Murzyn, bardzo czarny, ale mało
murzyński, rysy miał raczej arabskie. Zatrzymał się przy drzwiach i oparł o futrynę.
 A ten pan, to co?  spytałam tak sobie, dla draki.  Też mówi po polsku?
 A dlaczego mam nie mówić, proszę pani?  odparł Murzyn najczystszą polszczyzną i
bez żadnego obcego akcentu.
Trzeba przyznać, że mnie ustrzelił. %7łeby chociaż był mniej czarny& ! Okazało się, że jest
to Sudańczyk, który przez osiem lat przebywał w Polsce, teoretycznie studiując, a w praktyce
zajmując się interesami, aż go w końcu wyrzucili. Zaprzyjazniony z rodakiem z góry,
przyjechał do Danii i zdaje się, że właśnie zaczynał szukać sobie nowego pola do działania.
Skoro już przypomniałam sobie o tym ni przypiął, ni wypiął, załatwię inne zaniedbane
drobnostki językowe, na razie te, w których polski język objawiał się znienacka.
Alicja kupowała coś w kiosku na Ratuszplacu, rzecz jasna w Kopenhadze. Stałam obok.
 Pić mi się chce  powiedziałam niecierpliwie.  Pośpiesz się w ogóle, muszę siusiać.
48
 Niech się pani na coś zdecyduje  odezwał się surowo facet za mną.  To są
sprzeczne potrzeby.
Następnie narwałam się na  Batorego .
Przyzwyczajona mimo wszystko, że w Danii nikt mnie nie rozumie, spotkałam się w
poczekalni portowej z matką Elżbiety, Marysią, jadącą do Kanady i wiozącą dla mnie pierogi.
Tłum z  Batorego kłębił się wokół nas.
 O Jezu, jaka okropnie gruba baba!  rzekłam równie beztrosko, jak potępiająco.
Marysia wzdrygnęła się niespokojnie, a gruba baba spojrzała na mnie takim wzrokiem, że
z samej przyzwoitości powinnam paść trupem. Zupełnie zapomniałam, że ci z  Batorego
rozumieją po polsku doskonale.
W Polsce, obie z Alicją, pilotując przez trzy dni dwoje Francuzów, ulizanego blondyna i
Murzynkę, skołowane nieco francuskim językiem, też straciłyśmy rozeznanie i umiar.
Francuzi polskiego nie znali i można było przy nich mówić, co się chciało, starając się
najwyżej o wdzięczny wyraz twarzy bez względu na treść. W kawiarni w Wilanowie poszłam
z dziewczyną do toalety, w której siedziała potwornie długo. Zniecierpliwiona Alicja czekała
z chłopakiem przy stoliku.
 Coście robiły tyle czasu w tym sraczu?  spytała na nasz widok pełną piersią i z miłym
uśmiechem, usiłując ukryć irytację. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl