[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ugniata wielką i ciężką ręką najbardziej bolące miejsca. Sto trzydzieści, sto trzydzieści jeden,
sto trzydzieści dwa. Sto pięćdziesiąt, sto pięćdziesiąt jeden. Gdy mała złota wskazówka
przeskakuje kreseczkę ostatniej sekundy w minucie, serce Ireny uderza po raz sto
sześćdziesiąty.
Donat chwyta za kółko, przywiązane do długiego sznura nad łóżkiem Ireny, i pociąga
za nie. Na korytarzu nad drzwiami zapala się czerwona lampka.
- Zapaść - mówi Donat do siostry, która widocznie na korytarzu czekała, aż Donat
wyjdzie z separatki, by znów podjąć dyżur, gdyż zjawia się natychmiast.
- Czy mam poprosić doktor Bitmarową?
- Tak. Jeżeli nie operuje. Natychmiast glukoza ze strofantyną. I kroplówka.
Noradrenalina.
Siostra wybiega, Donat ociera z czoła pot, spływający dużymi, ciężkimi kroplami. A
przecież myślał, myślał o zapaści. Naturalnie to nonsens, przesąd, takich rzeczy nie można
nikomu zasugerować. Myślą nikogo zabić nie można.
Donat czuje na sobie czyjś wzrok. Odwraca się. Zapomniał przecież, że Irena nie
znajduje się tu sama. Kładziono w nocy rannych jak popadło, gdzie tylko znalazło się
odrobinę miejsca. Mężczyzn razem z kobietami. Lżej rannych i lżej chorych z najciężej
rannymi, żeby ci przytomni uważali na nieprzytomnych, alarmowali w razie potrzeby i
przyzywali na pomoc pielęgniarkę lub lekarza. Za parawanem pod drugą ścianą leży
człowiek, którego Donat nie znosi. Maurycy Jantar, inżynier, nieudolnie kierujący remontem
szpitala, ocknął się już z szoku i teraz patrzy na Donata przytomnie swoimi burymi,
sprytnymi oczkami. Donat dostrzega w nich zupełnie niespodziewanie błysk zaniepokojenia i
zmieszania. Jantar mamrocze:
- To... to pana żona, panie dyrektorze? Przepraszam, że tak pytam... Ale jechaliśmy.
Obok...
Donat mu nie odpowiada, tylko potakuje głową. Każde słowo, które padłoby z jego
ust, stanowiłoby dla Jantara obelgę. Ileż nieprzewidzianych trudności i komplikacji tego dnia
i poprzedzającej nocy sprawiła szpitalowi opieszałość czy zła wola tej kreatury!
Jantar mruczy jeszcze coś tonem przypochlebnym i współczującym, ale Donat nie
słucha. Jest już Aucja, jest siostra Marta, która sama domyśliła się, że potrzebny będzie także
aparat do mierzenia ciśnienia. Aparat jednak okazuje się bezużyteczną plątaniną rurek,
metalowych części, szkiełek i czegoś tam jeszcze. Nie potrafi zmierzyć ciśnienia Ireny. Jej
ciśnienie w tej chwili nie da się określić.
Aucja stoi blada, wstrząsają nią dreszcze, głos jej drży:
- Ostatnią transfuzję miała robioną godzinę temu. Sama przypilnowałam, żeby nie
pomieszali grupy krwi. Zdaje się... zdaje się, że niczego nie przeoczyłam. Przebieg operacji
był zupełnie normalny. Zupełnie normalny.
Ależ nie wątpię, Aucjo. Nikt w to nie wątpi - odpowiada jej spokojnie Donat,
wkłuwając w zwisające martwo ramię Ireny igłę strzykawki.
Aucja opanowuje się. Co też ją napadło, żeby się tak głupio tłumaczyć, kiedy
rzeczywiście nie ma z czego. Pomaga siostrze Marcie ustawić aparat, który kropla po kropli
sączyć będzie do żył Ireny zbawczą noradrenalinę. Rozpłaszczona Irena z wyciągniętą ręką,
związana z aparaturą wąskimi rurkami, przypomina Aucji nieżywą meduzę lub pająka.
Mijają sekundy i minuty w głuchym, dławiącym milczeniu. Nikt z obecnych go nie
narusza. Aucja myśli:
Niewiele brakowało. Ach, jak niewiele brakowało. Ale zaraz by powiedzieli: to
Bitmarową musiała coś sknocić podczas operacji. Wiadomo, Donatowej w sercu nie nosi. Jak
Julian się koło niej krząta z zapałem. Podziwiać. Tylko podziwiać. Przykładny lekarz.
Przykładny mąż .
W Donacie przez chwilę jeszcze kłębi się strach, że to on swoimi myślami o mało nie
zabił Ireny, ale powoli wzburzenie przycicha w nim, zamiera jak porywy wichru, gdy przeszła
burza. Jeszcze moment i Donat w ogóle zapomina, nie uświadamia już sobie więcej, że to
Irena, jego żona, kobieta, która tak czy inaczej liczy się w jego życiu. Opanowuje go znany
mu żar emocji w walce, stanowiącej jego najżywsze przywiązanie, jego pasję i namiętność -
w walce o ludzkie życie. To życie jest przecież czymś uchwytnym, wymiernym. Chociażby w
kroplach krwi i szybkości ich biegu kanałami żył. Przytrzymując ramię Ireny Donat nie
wspomina już, jak ramię to obejmowało jego ciało i nie wzdryga się na myśl, że ostatnio stało
się jak by szlabanem, po którego jednej stronie pozostał on, po drugiej Aucja. Donatowi
wydaje się, że trzymając kurczowo ramię Ireny, zatrzymuje jej życie, pędzące na oślep ku
zgubie. Przywołuje na pomoc całą swoją wiedzę, intuicję i doświadczenie, aby wsparły go w
zmaganiach ze śmiercią człowieka, który nie jest Ireną ani jego żoną, który jest po prostu i
tylko człowiekiem zagrożonym utratą życia.
Nie zdaje sobie sprawy, że twarz jego wykrzywia grymas, podobny do grymasu
człowieka, dzwigającego ogromny ciężar, albo zawodnika, napinającego całą moc swych
mięśni i nerwów przed metą, albo lotnika, wzbijającego się na wielką wysokość. Aucja patrzy
w tę twarz, przypominającą tragiczne maski greckiego teatru. Wzbiera w niej podziw i lęk.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]