[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przekładającym prawo Boże na język ludzkich ustaw? Może hojnym jałmużnikiem? Ciekawość
staruszka rosła w miarę tych rozważań: na koniec, niezdolny jej pohamować, postanowił pójść do
grodu, odszukać i poznać człowieka, co mu był w zasłudze równy.
Szedł długo, zmęczył się srodze, co gorsza nie mógł znalezć swego rówiennika.
Obchodził wszystkie klasztory, pytając braci furtianów o ojca zwanego Kulawym Mikronem. Nie
słyszeli nigdy o takim. Obchodził szkoły filozofów i szkoły retorów, i szkoły mówców, pytając
odzwiernych o uczonego profesora przezywanego Kulawym Mikronem. Nie znali. Zniechęcony
już zamierzał wracać, gdy nagi wyrostek grzebiący w śmietniku, posłyszawszy pytanie starca,
zawołał:
- Znam Kulawego Mikrona! Grywa do tańca w gospodzie przybramnej.
Nie do wiary zdało się Pachomiuszowi, niemniej ruszył ku wskazanej gospodzie. Biły z
niej odory wina, zjełczałego tłuszczu i wrzawa zdająca się wykluczać obecność myśli o Bogu w
tym miejscu. Na wewnętrznym dziedzińcu tańczono. Obdarty grajek z potężnie czerwonym
nosem przebierał po strunach gęśli. To był właśnie Kulawy Mikron. Pachomiusz poprosił, by go
przywołano, a gdy grajek wysunął się z bramy zdziwiony, pustelnik objął go uściskiem
braterskim.
- Racz mi powiedzieć, Mikronie - szepnął - jaką drogą osiągnąłeś swoją wielką świętość i
czemu ją tak ukrywasz?
A widząc, że grajek nic nie rozumie i patrzy nań z osłupieniem, opowiedział zdarzenie z
Aniołem.
Mikron począł się śmiać serdecznie, aż łzy ocierał z oczu.
- Dobrze z ciebie zadrwiono, staruszku - rzekł uspokoiwszy się nieco. - Ja i świętość!
Przedni żart... Wiedz, że nie ma w okolicy gorszego gałgana, pijaczyny i próżniaka ode mnie...
- Anioł nie mógł drwić ani mylić się - zapewnił Pachomiusz zawstydzony i zmieszany.
- Nie wiem, bom nie stykał się nigdy z Aniołami, a co do świętości, zaraz ci dowiodę: To
fraszka, żem pijak i leń. Ja do niedawna byłem rozbójnikiem. Przewodziłem bandzie wisielców
mnie podobnych i napadałem podróżnych na gościńcu. Zabijałem ich, kiedy usiłowali się bronić.
Do tych dłoni przyschła krew ludzi, którzy mi nic złego nie uczynili, a ja im zabrałem życie...
Zwano mnie Makron, czyli wielki, mocny, i każdy wędrowiec drżał przed spotkaniem z
Makronem. Taki byłem... Aż zdarzyło się, że złamałem nogę i długo chorowałem. Towarzysze
mnie odbiegli, innego sobie przywódcę obrali, gniłem na barłogu sam. %7ływiła mnie z litości stara
kobieta. Syna jej kiedyś w bójce zatłukłem, a ona mnie żywiła... Zrazum klął wszystko i
wszystkich, potem zacząłem dumać nad swoim życiem... Niespore były dumania. Wstałem
kulawy, ale odmieniony. Przezwałem się Mikron - mały, najlichszy. Pokutowałem ciężko,
rozgrzeszenie otrzymałem. Nawet do klasztoru chcieli mnie wziąć, ale gdzie bym ja w
zamknięciu wytrzymał! Ot, kołaczę się po świecie, Pana naszego za zbrodnie ustawicznie
przepraszając. Do pracy już się nie nadam, kaleka. Grywam do tańca ludziom. Lubię patrzeć, jak
się weselą, i wina popić lubię też... Już teraz wszystko wiesz o mnie, staruszku... Aadny święty,
nie ma co!
- Mikron! Gdzieś polazł, próżniaku! - rozległo się wołanie z bramy.
Grajek pokuśtykał szybko z powrotem, a Pachomiusz odszedł do swojej pustelni
rozmyślając o dziwnym zdarzeniu i aż do śmierci nie przestał o nim myśleć.
PUSZCZA ZWITEGO ZWIRADA
Brat Andrzej przezwiskiem %7łórawek, pochodzący z rycerskiego rodu Zwiradów, i druh
jego, brat Benedykt, przybyli tutaj przed laty. Obaj młodzieńcami będąc postanowili poświęcić
swoje życie Bogu. Zdało im się, że najgodniej tę służbę wypełnią, gdy za przykładem tylu
świętych mężów czczonych przez Kościół, owych Hieronimów, Antonich, Pawłów,
Pachomiuszy, staną się pustelnikami, obcymi światu i wszystkim pokusom jego. Gdzie ludzie się
kupią, tam wrzawa, niepokój i grzech. Gdzie pustka - tam harmonia wszystkiego, co rośnie i żyje,
jak w dniu stworzenia, gdy Pan uznał swe dzieło za dobre.
Ród Zwiradów posiadał nieobeszłe smugi borów, ciągnące się od Przełęczy Dukielskiej
pod Trenczyn. W owe puszcze %7łórawek powiódł przyjaciela. Szli najpierw w górę rzeki Wisłok,
potem ku zródłom pierwszego napotkanego potoku. Szukali sposobnego miejsca, by erem
założyć. Przebredzali, bo i tu było pięknie, i tam szumnie. Szukając poznali szmat kraju. Zaszli
na wzgórze, gdzie stoją olbrzymki zamienione w kamień. Ludzie mieszkający w dolinie zwali je
Prządkami. Powiadali - i na pewno tak być musiało - że plemię Obrzych, czyli wielkoludów,
mieszkało na onym wzgórzu. Gdy w dolinie jęto budować pierwszy kościół na tej ziemi,
wielkoludy uciekły precz w Tatry. Pięć córek Obra wróciło się z drogi po kądziel i już nie
zdążyły zbiec. Dzwięk dzwonów świeżo ukończonego kościoła uderzył w nie i rażone ty głosem
skamieniały. W dzień zdawały się skałą zwyczajną, nie bardzo do człeka podobną, w księżycowe
noce, gdy blask je oświetlił, przysiągłbyś, że ożywają, poczynają schodzić z góry... Dziwna była
okolica. W sercu puszczy trafiały się bagienne oka, gdzie woda błyskała tęczowo niby polana
oliwą. Lecz skądby oliwa w boru? Taka woda śmierdziała i żadne stworzenie nie przychodziło tu
do wodopoju.
Miejsce, które nareszcie obaj przyjaciele obrali, było dalekie od skamieniałych olbrzymek
i tłustych bagien. Na szczycie wzgórza porosłego starodrzewiem wznosiła się skała ucięta
pionowo. Woda spływająca z wierzchołka wydrążyła w ścianie skalnej wnękę. W tej wnęce
wznieśli swój szałas. Obrócony był na południe ku węgierskiej stronie, osłoniony od wiatrów
północnych wznoszącą się nad nim skałą. Aagodny spadek wiódł w dół, ku rzece. Dobre było to
miejsce. Trochę wadziła pustelnikom bliskość Przełęczy Dukielskiej. Ważny kupiecki szlak z
Węgier do Polski. Skrzypią wozy wiozące w jedną stronę wino i korzenie, w drugą jantar i skórki
bobrowe. Gdzie skrzyp ładownych wozów słychać, pewnikiem plączą się zbóje. Tego bali się
pustelnicy. Lecz że poza tym miejsce było bardzo dobre, a od przełęczy dzielił je głęboki wąwóz
- zostali.
Dwudziesty rok szedł, jak tutaj osiedli. Dobrze im się żyło. Wbrew obawom, ni kupcy, ni
zbóje ze szlaku nie zachodzili w pobliże eremu. Natomiast rychle zwiedziała się ludność z dolin i
nuż odwiedzać pustelników, prosząc o modlitwę, o radę, to o rozsądzenie sporów. Jużci nikt nie
szedł do eremu z pustymi rękami. Przynosili w węzełku a to garść soli, to krupy hreczane czy
jagły, to omastę. Bór dawał jagody, grzyby, orzechy. Można było żyć, Boga chwaląc i trosk nie
znając.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]