[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mienia.
Susannah przyglądała mu się rozszerzonymi ze zdumienia
oczyma.
- Taaak - mruknął. - Powiedz swojemu szefowi, że zasta
nowię się nad tym i dam mu znać, dobrze?
ROZDZIAA CZWARTY
Dotarłszy tego popołudnia do Tryad, Susannah czuła się wy
kończona. Jej elegancki granatowy kostium nabrał od kurzu
barwy grafitowej, zaś spuchnięte stopy bolały niemiłosiernie, co
było zrozumiałe, bo choć miała na nogach buty na średniej
wysokości obcasie, to i tak nie były one przeznaczone do wielo-
godzinnnego stania u stóp drabiny. Zadanie to przydzielił jej
Marc, gdy zwróciła mu uwagę, że wąska spódnica zupełnie się
nie nadaje do skakania po szczeblach drabiny. Oczywiście,
z chwilą, gdy to powiedziała, natychmiast zaczęła żałować, że
nie utrzymała języka za zębami, bo pochwyciła jego pełne za
chwytu spojrzenie. Zmierzył ją wzrokiem od czubka głowy do
granatowych szpilek, po czym gwizdnął z podziwem. Jutro wło
żę dżinsy i bawełnianą bluzeczkę, postanowiła w tym momen
cie, tłumacząc się przed sobą, że chodzi jej jedynie o sprawied
liwy podział pracy, a nie o spojrzenie, jakim ją obdarzył.
Stanęła na schodach, prowadzących do frontowych drzwi
Tryad, dokładnie w chwili, gdy ukazała się w nich Kit.
- Widzę, że masz za sobą ciężki dzień - stwierdziła przyja
ciółka, wpuszczając ją do środka.
- Owszem - przyznała Susannah. - Co ty tu jeszcze robisz?
Nie spodziewała się, że zastanie kogoś w biurze, ponieważ
było już dawno po godzinach pracy.
- Próbuję się przekopać przez stertę zaległych listów i wia-
domości - westchnęła Kit, wskazując jej stos kopert. - Widzisz,
ile tego jest? A przecież ty i Alison zajmowałyście się w moim
imieniu najpilniejszymi sprawami podczas mojej nieobecności.
Susannah zajrzała do pudełka na pocztę, oznaczonego jej
imieniem, i aż jęknęła na widok stosu listów i karteczek z wia
domościami, czekających tam na nią. Kiedy ona na to wszystko
odpowie, skoro kilka następnych dni spędzi na drabinie?
- Nie martw się - pocieszała Kit, pochwyciwszy jej spojrze
nie. - Z tego, co wspominała Rita, dwie trzecie wiadomości
pochodzi od Pierce'a.
- To dobrze - ucieszyła się.
Już sobie wyobrażała jego radość, gdy przekaże mu dosko
nałą nowinę na temat kolekcji Cyrusa. Zapewne będzie szalał
ze szczęścia, iż jego ukochane obrazy znajdą się wkrótce
w Dearbom Museum.
- Szkoda, że Ali nie może zobaczyć tego uśmiechu - stwier
dziła Kit. - Jeszcze niedawno mówiła mi, że między tobą a Pier-
ce'em nie ma nic poważnego.
- I miała słuszność - odparła z przekonaniem Susannah,
której sam ten pomysł wydał się niedorzeczny.
Kiedyś faktycznie uważała Pierce'a za atrakcyjnego, ale oby
dwoje byli tak zajęci pracą, że nie mieli czasu popracować nad
ewentualnym związkiem. Teraz zaś, kiedy poznała go od mniej
korzystnej strony, nic takiego nie wchodziło w rachubę z tej
prostej przyczyny, że ów przebiegły, zaborczy Pierce nie zupeł
nie jej nie odpowiadał.
- Ciekawe, dlaczego? - zastanawiała się Kit. - Czy ma to
coś wspólnego z Marcusem Herringtonem?
- Skądże znowu! - zaprotestowała może nieco zbyt sta
nowczo.
- Skoro tak twierdzisz... - Kit uśmiechnęła się z rozba
wieniem.
Położywszy na biurku Rity imponujący stosik listów, które
należało wysłać następnego dnia z samego rana, pożegnała się
i wyszła. W tej samej chwili zadzwonił telefon.
- Tryad Public Relations - oznajmiła do słuchawki Susannah.
- I jak poszło? - zapytał z zaciekawieniem Pierce, nie wda
jÄ…c siÄ™ w niepotrzebne powitania.
- Bardzo dobrze. Opisaliśmy bardzo dokładnie wszystkie
obrazy wiszące w dwóch pomieszczeniach.
- Tylko tyle? - Był wyraznie rozczarowany.
- Wierz mi, że zajęło nam to cały dzień. Jest coś jeszcze,
tylko nie spodziewaj się zbyt wiele. Marc obiecał, że przemyśli
sprawę i może uda nam się dojść do porozumienia w kwestii
przekazania obrazów.
Była przekonana, że ta wiadomość tak go ucieszy, iż będzie
z radości krzyczał w słuchawkę, jednak nic takiego się nie stało.
- Pytanie tylko, jakie to będzie porozumienie odparł to
nem, w którym wyraznie słychać było wyrachowanie. - Jeśli
zaproponujemy zbyt niską sumę, nie da się nabrać, a jeśli zbyt
wysokÄ…, zbankrutujemy.
- Och, wspaniale się spisałaś, Susannah. Jestem ci bardzo
wdzięczny - wycedziła ironicznie. - Ależ nie ma za co. Zrobi
łam to z przyjemnością.
- Co takiego? - nie zrozumiał. - Ach, tak, oczywiście. Tyl
ko postaraj się, żeby nie zorientował się w ogromnej wartości
tych zbiorów.
- Sądziłam, że ostateczna wycena należeć będzie do ciebie.
- Oczywiście, dlatego musisz być ostrożna w tym,, co mó
wisz, żebyśmy sobie nawzajem nie przeczyli.
Susannah przewróciła oczyma na myśl o płótnie Evansa
Jacksona. Jeśli Pierce oczekuje, że będzie mu cały czas przyta
kiwała, nawet gdy będzie mówił takie głupoty, to chyba się
przeliczy.
- I spróbuj go podpytać, jakie zamierza postawić warunki
- kontynuował. - Rób, co uważasz za konieczne, schlebiaj mu,
chwal jego gust... Wiesz, właśnie przyszło mi do głowy, że
doskonale by było, gdybyś go przyprowadziła w czwartek wie
czorem na wernisaż. Wtedy członkowie rady nadzorczej mogli
by go poznać i...
- I popracować nad nim? - wpadła mu w słowo.
Pierce zachichotał z zadowolenia. Gotowa była przysiąc, że
jednocześnie radośnie zacierał ręce.
- Przy okazji będzie mógł się przekonać, jak doskonale ko
lekcja Cyrusa będzie się prezentować w naszym muzeum - uzu
pełnił.
- Nie wiem, czy to taki dobry pomysł. - Usiłowała sprowa
dzić go na ziemię. - Marc nie gustuje we współczesnej sztuce.
- Jasne, że nie, najwyżej w kalendarzach z rozebranymi pa
nienkami - stwierdził pełnym wyższości tonem.
Susannah już otwierała usta, żeby wspomnieć o Arcydzie
łach", ale w końcu zrezygnowała.
- Zaproś go najpierw gdzieś na kolację, żeby wprawić go
w dobry nastrój - poinstruował.
- Wolałabym raczej...
- Nie przejmuj się kosztami, możesz go zabrać do najdroż
szej restauracji w Chicago, jeśli to ma pomóc - nie dawał za
wygraną. -I nie oszczędzaj na drinkach, dobrze?
Zanim zdążyła wymyślić jakąś wymówkę, odłożył słucha
wkę. Swoją drogą, było to niezwykłe, ponieważ jeszcze nigdy
Pierce nie dał jej wolnej ręki, jeśli chodzi o wydatki na cele
reprezentacyjne muzeum.
Gdy we wtorek zjawiła się w domu Cyrusa, z ulgą stwier
dziła, że tym razem Marc jest już na szczęście ubrany. Powitał
ją w drzwiach, zaś O'Leary, machając radośnie ogonem, polizał
jej dłoń.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]