[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Są dwie sprawy do wykrycia. Pierwsza - to którędy Hatkinson i Hun-Wei opuścili
biuro Morrisona. Na pewno jest jakieś wyjście przez dach, którego nie odkryliśmy.
- Bo daliście się zamknąć. No... nie zdążyliście - Bob próbował ratować nadszarpnięty
honor Kwatery Głównej.
- A druga?
- Kluczyk. Tajemniczy kluczyk do jakiegoś sejfu bankowego. Trzeba popytać.
Skinęli głowami. Zawsze rozumieli się w pół słowa. I zawsze to Jupiter Jones
wyznaczał zadania.
- Podział ról? - domyślił się Bob.
- Tak. Pete, jako najsprawniejszy, pojedzie windą na ostatnie piętro Building Beach
Company i przejrzy dokładnie, raz jeszcze, wszystkie wyjścia. Skoro żaden nie zjechał w dół,
a nie mam powodu, by nie wierzyć nocnemu portierowi, musieli uciec górą.
- Dobrze! - ucieszył się Crenshaw. - Wezmę aparat i zrobię zdjęcia do dokumentacji.
- My z Bobem pojedziemy na rekonesans. Trzeba tylko sprawdzić w internecie, ile w
Rocky Beach jest banków. Ich adresy, ewentualnie filie... Pete, a po południu, tak czy tak,
spotkamy się w Kwaterze. Nawet jeśli nikt niczego nie odkryje.
Pete ruszył rowerem. Miał do pokonania sporą część miasta. Zostawił rower na
strzeżonym placyku i swobodnym krokiem wszedł do holu wmieszawszy się, dla niepoznaki,
w grupę urzędników. W windzie zachowywał się niczym roztargniony petent wertujący
potrzebne papiery. Na dziesiąte piętro dojechał samotnie. Bardzo ostrożnie wyjrzał na schody.
Raz mu się wydawało, że słyszy za sobą czyjeś kroki. Nawet się obejrzał.
- Zwiruję! - roześmiał się półgłosem.
Stanął przed znaną sobie klapą z metalowym uchwytem. Była starannie zamknięta.
Teraz całą uwagę skoncentrował na galeryjce okalającej lewe skrzydło budynku. Otoczona
barierką, ciągnęła się aż za załom muru. Ostrożnie stawiał stopy. Poruszał się bezszelestnie.
To był już teren nieznany. Galeryjka zakręcała... prowadząc do jednoskrzydłowych drzwi
pomalowanych białą farbą. Zapach unoszący się w powietrzu potwierdzał tezę, że farbę
położono niedawno. Pete lekko dotknął powierzchni. Była jeszcze nieco lepka.
- Nie należy do szybkoschnących - mruknął sam do siebie. - Po co drzwi malowano? -
Stał ze zmarszczonymi brwiami, a pod powiekami przepłynął obraz Boba zamalowującego
chińskie graffiti na ścianie Kwatery Głównej. - Czyżby Hun-Wei? - Delikatnie poskrobał
scyzorykiem. - Jasne! - Spod białego akrylu wyłonił się fragment czerwonej zemsty . - Oto
niezbity dowód, że Chińczyk tu był. - Zamek nie należał do skomplikowanych. Twardy drut
odpowiednio wymodelowany sprawił, że po minucie drzwi stanęły otworem. Pete uchylił je
ostrożnie. Wsunął głowę przez szparę i zamarł z zachwytu. Widok był wspaniały: szczyty
dachów, park miejski, dalekie nadbrzeża, błękitne morze w zatoce i statki stojące na redzie.
Wyskoczył na dach tak szybko, że o mały włos nie przegapił przedmiotu leżącego tuż
przy balustradzie. Schylił się i podniósł.
- Teczka!
Obejrzał ją dokładnie. Prostokątna, z czarnej skóry, ze złoconymi zamkami i resztką
łańcuszka. Pete natychmiast przestał zachwycać się widokiem. Przykucnął, próbując
otworzyć znalezisko. Nie musiał się specjalnie wysilać. Oba zamki były wyłamane, a wnętrze
puste. Pete obmacał podszewkę, sądząc, że może znajdzie drugie dno. Ale niczego takiego nie
było. Ani śladu dokumentów, najmniejszej karteczki, a tym bardziej brylantów, już miał
zamknąć wieko, gdy dostrzegł srebrne literki: C. H.
- Cole Hatkinson! Oto bezsporny dowód, że tędy uciekałeś! Crenshaw nie popadł
jednak w samozadowolenie. Skoro facet uciekł, trzeba sprawdzić, którędy. Wystarczyło
przejść po płaskim dachu w lewo, żeby poznać drogę odwrotu: Building Ideach Company
łączył się z sąsiednią posesją. Trzeba było tylko zeskoczyć pół metra w dół. Co to dla
sportowca! Także nic dla Hun-Wei i mordercy. Zdziwienie chłopca wzbudziła dopiero hałda
worków z cementem. Leżała, częściowo zużyta, na niższym z dachów. Zapewne służyła
remontowi. W jednym miejscu, prowadzącym ku zejściu na schody, zobaczył ślady dużych
stóp. Tu deszcz nie docierał. Były wyrazne.
- Hun-Wei! - Pete aż zaklaskał w dłonie. - Zlady stóp prowadzą do budynku
Morrisona. Chińczyk tędy dostał się do środka! Wszedł przez remontowany budynek,
zabrudził buty, zostawiając biały ślad na dywanie gabinetu. Ten ślad, który zauważył Jupiter!
Pete wiedział już, jak weszli i wyszli Hun-Wei, Cole Hatkinson i morderca. O ile był
trzeci. Zszedł schodami bez poręczy. Dom robił wrażenie pustej skorupy, z której wyszły
wszystkie ślimaki. Wspaniały na nocne łowy.
Z teczką pod pachą, przez nikogo nie nagabywany, Pete, pogwizdując, wsiadł na
rower.
Nie usłyszał, bo nie mógł, cichego przekleństwa rzuconego przez osobę ukrytą za
potężnym pniem.
Jupiter Jones z nonszalancją wszedł do holu Banku Komercjalnego. Sprawdził napisy
nad okienkami. Zainteresowało go tylko jedno: depozyty. Urzędniczka miała okrągłą buzię i
złote kolczyki sięgające ramion. Jupe pochylił głowę.
- Mam problem. Umarła mi babcia... - dziewczyna zrobiła grzeczną minę pogrzebowej
płaczki. - I zostawiła kluczyk od sejfu. Rodzina głowi się, gdzie trzymała biżuterię. Czy to z
waszego banku?
Urzędniczka rzuciła okiem.
- Ależ nie. Nasze kluczyki są złote. I ząbkowane. Jak ten...
Jupiter westchnął rozczarowany. To był już szósty bank w mieście. I żaden dotąd nie
przyznał się do kluczyka.
- Bardzo dziękujemy za pomoc - wymruczał.
- Teraz ty!
Bob poprawił okulary. Stali przed Bankiem Inwestycyjnym. Szary, kamienny hol
przytłaczał. Historia z okienkiem powtórzyła się. W Dziale Depozytów siedział kostyczny
chudzielec z latającą grdyką.
- Mam problem - wyszeptał Bob. - Umarł mi dziadek... - urzędnik wytrzeszczył oczy.
- I zostawił klucz od sejfu. Rodzina głowi się, gdzie trzymał wszystkie akcje. Czy to z
waszego banku?
Chudzielec wydął wargi.
- Nasze kluczyki nie zmieniły się od czasu, gdy Abraham Lincoln został prezydentem
- zazgrzytał - wyglądają zupełnie inaczej!
Bob otarł pot z czoła.
- I co? - spytał Jupę.
- I nic. Oni mają klucze prezydenta Lincolna!
Kalifornijski Bank Rolny miał ściany wyłożone białym piaskowcem i Murzyna w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]