[ Pobierz całość w formacie PDF ]
młoda żona mu asystuje. Ta myśl rozweseliła go. Nie miał wątpliwości, że stary hrabia
kąpie się w obecności żony. Niezły z niego lubieżnik. Reynaud zauważył, jakim wzro-
kiem pan zamku patrzy na małżonkę. Uczucie, jakie do niej żywił, miał wypisane na
twarzy.
Reynaud otworzył oczy. Nie powinien go za to potępiać. Czyż sam nie zmaga się z
pożądaniem, jakie wzbudza w nim kobieta?
Zanurzył palce w naczyniu z mydłem, rozsmarował wonną maz po piersiach i
brzuchu. Po wyjściu z tej kąpieli będzie pachniał jak fiołek.
Przynajmniej nie będzie się odróżniał od reszty szlachciców.
On szlachcicem nie był. Nie urodził się z tytułem do ziemi, jak hrabia Roger. Jego
ogłada była nabyta. Nauczył się dobrych manier od Hassama i Hugh Monforta, rycerza,
który przyjął go na służbę jako giermka.
Z na wpół otwartego okna płynęło ciepłe, przepojone wonią jaśminu, wieczorne
powietrze. Myśli Reynauda powędrowały ku Leonor. Przypomniał sobie jej chłodne,
szare oczy, nabierające blasku, gdy na nią patrzył, odurzająco pachnącą skórę.
W obecności Leonor znowu cieszył się życiem. Rozstanie z nią będzie bardzo bo-
lesne.
R
L
T
Zaczynał rozumieć, co pcha mężczyzn w ramiona kobiet. Nie głód zmysłowych
doznań, lecz dążność do zjednoczenia duchowego.
Wstał z kąpieli, owinął wokół bioder lniany ręcznik. Zaczął się machinalnie osu-
szać drugim, gdy nagle przyszła mu do głowy niepokojąca myśl. Na turniej hrabiego
Rogera przyjedzie wielu rycerzy. Nie wszyscy będą kryształowi. Przecież dostrzegą
Leonor i zaczną zabiegać o jej względy. Może nawet nieco zbyt nachalnie.
Wsunął przez głowę czystą tunikę, która leżała przygotowana na łóżku, na nią
włożył biały płaszcz zakonny. W gasnącym świetle dnia czerwony krzyż był ciemny jak
krew. Ten krzyż przypomniał mu, że nie należy do siebie, tylko do Boga. Takie powoła-
nie zdecydowanie nie jest czymś, co mężczyzna może zaofiarować kobiecie.
Ktoś zapukał cicho do drzwi. Reynaud pospiesznie wciągnął skórzane buty i ruszy-
ł, by otworzyć.
Za drzwiami kulił się chłopiec w zielonej tunice, jaką nosili paziowie hrabiego
Rogera. Był przestraszony.
- P-panie - wyjąkał - ktoś na ciebie czeka na dole.
Reynaud schylił się, żeby jego twarz znalazła się na poziomie twarzy chłopca. Sta-
rał się mówić łagodnym głosem.
- Ten ktoś cię przysyła? Kto to taki?
- J-jakiś człowiek, panie. Nie powiedział, jak się nazywa, lecz kazał mi ciebie
s-sprowadzić bez zwłoki. - Paz nerwowo kręcił palcami. - Czeka u tylnej bramy, przed
stajniami. Wspominał coś o jakimś... srebrnym łabędziu.
Nareszcie. Otrzyma rozkazy. Reynaud wyprostował się powoli, wziął leżący na
skrzyni pas z pochwą na miecz.
- Zaprowadzisz mnie - powiedział do pazia.
Zapiął pas wokół bioder. Chłopiec szeroko rozwartymi oczami obserwował go, jak
wkłada miecz do pochwy, a pod płaszczem chowa sztylet.
- Chodz, panie, pokażę ci drogę.
Schody prowadziły do rzadko używanych drzwi, sądząc po zardzewiałych zawia-
sach, te zaś wychodziły na dziedziniec poza murem wewnętrznej warowni. Reynaud
R
L
T
omiótł uważnym spojrzeniem zamek przylegający do okalającego dziedziniec muru. Paz
szedł w stronę stajni.
- Za tym rogiem. - Chłopiec stanął i wskazał ręką kierunek. - Pójdziesz, panie,
pierwszy? On mnie przeraża.
- Nie musisz dalej iść. - Reynaud wcisnął monetę w dłoń pacholęcia. - Dzięki za
przysługę.
Paz zniknął w gęstniejącym mroku. Reynauda nawiedziła refleksja. Wydawało się,
jakby to było wczoraj, kiedy był w tym wieku co ten chłopiec i marzył o przygodach, nie
zastanawiając się, jaką cenę przyjdzie mu za nie zapłacić. Teraz upadł na duchu i był
obolały od starych ran. Jak prędko ucieka życie.
Z tonącego w cieniu otworu strzelniczego ktoś wywołał jego imię.
- Reynaud?
- Tak, jestem Reynaud - zwrócił się w stronę, skąd dochodził głos.
- Kto pyta?
- Przyjaciel.
- Pokaż się więc. - Zajrzał do otworu, zaciskając dłoń na rękojeści miecza.
Usłyszał szelest ubrania, z cienia wyłoniła się osłonięta kapturem postać. Mężczy-
zna rozejrzał się ostrożnie na lewo i prawo, po czym stanął tuż przed Reynaudem. Brą-
zowe, cętkowane złoto zrenice patrzyły mu prosto w twarz.
- Twoje imię? - zapytał Reynaud.
- Brat... Pierre.
- Skąd?
- Z Saint-Foy de Conques - padła szybka odpowiedz.
Reynaud długo przyglądał się wąskiej, pokrytej bruzdami twarzy, którą miał przed
oczami, wreszcie wyciągnął dłoń.
- Witaj, bracie. Masz do mnie sprawę?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]