[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zapanowała cisza...
Garland zachwiał się; wielkie krzesło wypadło mu z podniesionych rąk i rąbnęło o podłogę. Czerwona plama rozlała się
na piersiach olbrzyma i zwalił się z hałasem na deski.
Russell mglisto zdawał sobie sprawę, że słyszy jakieś głosy i bieganinę. Jego towarzysze skupili się obok, niemalże z
płaczem pomagając mu wstać. Wallace i Lowerman już wdrapywali się na stolik. Po chwili wspólnie znieśli czarne
pudło. Sześciu karłów zaczęło je błyskawicznie otwierać.
127
Fiolki z czerwonym i zielonym płynem!... Wallace już napełniał ogromną strzykawkę, a inni podtrzymywali ją wraz z
igłą, gdy wlewał się do niej czerwony płyn. Skupili się na podłodze, na środku pokoju, z dala od leżącej postaci
olbrzyma. Russell poczuł ból w karku, gdy wbijano mu wielką igłę. Potem nagle zapanowała ciemność...
Gdy obudził się, promienie słońca grzały mu twarz. Otworzył oczy, poruszył się, podniósł niepewnie, czując mdłości i
niezmierne zmęczenie. Rozejrzał się oszołomiony, a potem szybko wróciła mu pamięć: Wallace, Lowerman, Snelling,
Johnson i Hali także się obudzili. Poruszali się leżąc na podłodze w zatłoczonym pokoju, który nie wydawał się teraz
olbrzymi, lecz całkiem mały. Obok leżała nieruchoma postać. To Garland. Nie żył. Nie był większy od nich!
Z trudem wstali, oszołomieni przejściem od postaci karłów do normalnych, ludzkich rozmiarów. Wszyscy byli nadzy,
a na podłodze leżały maleńkie tuniki. Leżały też śmieszne, malutkie dzidy. Wydostali się z pokoju,
otworzywszy drzwi, i zaczęli szukać odzieży w innych pomieszczeniach; byli jak ludzie, którzy nagle wydobyli się ze
stanu obłąkania. Na niepewnych nogach wyszli z bungalowu. Znów był zachód słońca. Mówili ciągle jeszcze
chaotycznie.  Aódz!  powiedział ochrypłym głosem Wallace.  Uciekajmy stąd! Na miłość boską, uciekajmy!
 Zatrzymał się nagle.  Tylko trzeba... przedtem...
Pobiegł z powrotem do bungalowu, wyszedł z niego, potem na chwilę zniknął w laboratorium i wrócił do nich. Gdy
chwiejnie idąc wybrzeżem oddalali się od stacji doświadczalnej, nad zabudowaniami pojawiły się cienkie smugi dymu.
Doszli do plaży w pobliżu miejsca, gdzie wylądował Russell. Stała tam długa szopa na łodzie. Drzwi jej były zamknięte
na kłódkę przez Garlanda. Włamali się do niej, w kilka chwil potem wyciągnęli motorówkę i łódz z hałasem odbiła się
od brzegu.
Chmury ciemnego dymu wznosiły się ku niebu ze wzgórza w środku wyspy, w miarę jak ogień pożerał oba budynki.
Ukośne promienie słońca na próżno usiłowały przebić czarne, kłębiące się zwały. Snelling sterował na zachód. Lo-J28
werman, Hali i Johnson leżeli w kokpicie. Wallace i Russell patrzyli na wznoszący się dym.
 Nigdy nie było żadnych związków wynalezionych przez Garlanda  powiedział Wallace wskazując ręką
wyspę.  Nigdy nie było ludzi zamienionych w karłów! Pożar wybuchł przypadkiem i w nim zginął Garland.
Rozumie pan?...
Russell z trudem skinął głową.
 Może tak będzie lepiej...  szepnął.  Lepiej, żeby świat tak o tym myślał...
Przysiadł obok tamtego, ciągle patrząc za siebie. Wyspa zapadała się, ginąc w morzu, a tylko bijący w górę dym
widniał ciągle na niebie jak potężna, czarna kolumna, jak wielki, ostrzegawczy sygnał. Widać go było nawet wtedy,
gdy sama wyspa znikła z pola widzenia.
Snelling nie obejrzał się ani razu, a tylko sterował naprzód. Prosto ku tarczy zachodzącego słońca.
9  Tchnienie grozy
Shirley Jackson
LOTERIA*
(The Lottery)
Poranek dnia 27 czerwca był przejrzysty i słoneczny, świeży i ciepły jak w pełni lata. Kwiaty rozkwitły obficie, a
trawa miała soczystą zieleń. Około dziesiątej ludność miasteczka zaczynała się z wolna zbierać na skwerze
między pocztą a bankiem. W niektórych miastach mieszkańców było tak wielu, że loteria musiała trwać dwa dni i
trzeba ją było zaczynać już 26 czerwca, ale w tym miasteczku było zaledwie trzysta osób i cała loteria trwała niespełna
dwie godziny, można więc było ją rozpoczynać o dziesiątej rano i kończyć tak, by ludzie zdążyli do domów na obiad.
Dzieci zgromadziły się oczywiście pierwsze. Szkoła właśnie się skończyła i zaczęły się wakacje. Większość dzieci nie
oswoiła się jeszcze z poczuciem swobody. Przez chwilę zbierały się wolno, spokojnie, potem rozpoczęły hałaśliwą
zabawę. Rozmowy ich dotyczyły jeszcze klasy, nauczyciela, książek i strofowania... Bobby Martin napchał już
kieszenie kamykami, a inni chłopcy wnet poszli za jego przykładem, wybierając najgładsze, najbardziej okrągłe
kamienie. Bobby i Harry Jones oraz Dickie Delacroix (mieszkańcy miasteczka wymawiali jego nazwisko:
Dellacroy) ułożyli właśnie wielki stos kamieni w jednym rogu skweru i bronili go przed zakusami innych chłopców.
Dziewczynki stały z boku rozmawiając ze sobą, spoglądając na nich przez ra-* Copyright 1948 by Shirley Jackson.
Przełożyła z angielskiego Irena Malanowska.
130
mię, a malutkie dzieci grzebały się w pyle lub czepiały rąk starszego rodzeństwa.
Wkrótce zaczęli się schodzić także i mężczyzni, robili przegląd swoich dzieci, rozmawiali o zasiewach,
deszczu, traktorach i podatkach. Stali razem, z dala od stosu kamieni w rogu, dowcipkowali spokojnie, nie śmiejąc się,
co najwyżej uśmiechając. Kobiety w spłowiałych, codziennych sukienkach i swetrach przyszły wkrótce po
mężczyznach. Pozdrawiały się wzajem, dzieliły ploteczkami i dołączały do swych mężów. Zaraz też zaczęły
nawoływać dzieci, które ociągały się i trzeba je było wzywać po cztery i pięć razy. Bobby Martin umknął spod ręki
matki i uciekł ze śmiechem w kierunku stosu kamieni. Ojciec powiedział coś ostro, chłopiec wrócił szybko i zajął
swoje miejsce między ojcem a starszym bratem.
Loterią, tańcami pod gołym niebem, jak też i klubem młodzieżowym czy uroczystościami na Wszystkich Zwiętych
kierował pan Summers, który miał czas i energię, by zajmować się działalnością społeczną. Był to właściciel składu
węgla  mężczyzna jowialny, o okrągłej twarzy. %7łałowano go, ponieważ nie miał dzieci, a żona jego była zrzędą. Gdy
przyszedł na placyk niosąc czarną, drewnianą skrzyneczkę, słychać było gwar rozmów. Pomachał ręką i zawołał: 
Tym razem trochę opóznione, moi ludzie. Naczelnik urzędu pocztowego, pan Graves, szedł za nim niosąc stołek na
czterech nogach, który postawił pośrodku skweru, a pan Summers umieścił na nim swoją czarną skrzynkę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl