[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mogłaby zastawić na Barta sidła w mieście, gdyby niespodziewanie zjawił się w
Iskenderun przed 30 pazdziernika.
Harry by już tam czekał... To nie do pogardzenia.
Baricha sprawiała wrażenie szczerej. Dowodziły tego sprawy bejrucka i singapurska.
Gdyby na przykład wybrał klasyczny sposób sprzątnięcia Barta, kulka w łeb, udałoby
się. Nie było oczywiście o tym mowy w tłumie na lotnisku. W każdym razie to bezsporne
dowody, że informacje Barichy były prawdziwe i że wykazała szczere pragnienie zobaczenia,
jak Barto ginie.
Było jednak coś, co martwiło Harry ego w zachowaniu Barichy. Coś, czego nie umiał
określić. Może się zresztą mylił?
Przeniósł wzrok na tancerkę brzucha. Pot spływał z niej kroplami, chociaż ,,pavyon
znajdował się na wolnym powietrzu.
Pavyon - zabawny wyraz. Turcy musieli go zapożyczyć z francuskiego: turecka
pisownia francuskiego słowa ,,pavillon .
Był to po prostu rodzaj kabaretu, gdzie działały hostessy albo raczej dziewczynki
będące na procencie od konsumpcji, upoważnione przez właściciela do pójścia do łóżka z
klientem, jeśli ten zapłaci duży haracz na rzecz firmy. Popisywali się tam też artyści przy-
byli ze Stambułu. Ich główny talent polegał na strojeniu min.
Za tezą o francuskim pochodzeniu słowa ,,pavyon przemawiało również to, że
wszystkie pavyon w Iskenderun nosiły francuskie nazwy w tureckiej pisowni: Paryzyen -
Parisien; Molen Ruj - Moulin Rouge; Foly-Bercer - Folies Bergere itd.
Jeszcze jedno uderzenie czynelów i numer się skończył.
- Przypomina ci to twoje striptizowe numery? - zapytał Harry Barichę z ironicznym
uśmiechem.
- Z takimi biodrami żaden zespół by mnie nie przyjął.
- Chodzmy coś zjeść, jestem głodny. Zaprowadził ją do knajpki w pobliżu portu, gdzie
nikt ich nie mógł odkryć. Zamówił krewetki z rusztu, rożen z rybą i butelkę tureckiego wina.
- Nie powinnaś się tu czuć obco, skoro twoja matka była Turczynką - zauważył Harry.
- Zdziwisz się, ale mówię po turecku.
- Nie dziwię się. Nie miałem matki Turczynki i też mówię po turecku.
- Bardzo kocham ten kraj. Cudowna jest tu przyroda. Harry słuchał jej z
roztargnieniem. Dręczył go własny problem: jak zabić Barta Scalisio?
Sięgnął po butelkę wina i napełnił kieliszki.
- A tańce ludowe? Słuchasz mnie?
- Słucham.
- Tureckie tańce ludowe są fantastyczne, i tancerki, i tancerze ubrani w stroje
pochodzące z czasów cesarstwa Ottomana. Uwielbiam tańce ludowe. A ty?
- Ja też.
W rzeczywistości Harry nie cierpiał tańców ludowych, ale nie chciał sprawić
przykrości Bariszy.
- Dobra. Zobaczysz je 30 pazdziernika.
Ze zdziwieniem uniósł brwi.
- 30 pazdziernika?
- Tak. Bo to święto narodowe!
- Tureckie święto narodowe?
- Oczywiście. Z tego powodu Barto wybrał ten dzień.
- Ale dlaczego?
- %7łeby przyjaciele, których zaprosił na swój festyn przeszli nie zauważeni. Zawsze jest
ostrożny. W dniu święta narodowego będzie tu taka masa ludzi, że kilku więcej, kilku mniej
nie gra roli. Przyjaciele Barta w ogóle lubią być nie zauważeni.
- Domyślam się.
Kelner przyniósł krewetki z rusztu. Postawił na stole i odszedł. Harry Shulz patrzył za
nim w zamyśleniu. Baricha nałożyła sobie porcję.
- Wyglądają bardzo apetycznie - powiedziała. Harry ponad kelnerem spojrzał na
morze. Z restauracji rozciągał się wspaniały widok na zatokę. Jego oczy spoczęły przez
chwilę na srebrzących się w świetle księżyca falach. Nagle zerwał się z miejsca.
- Co ci się stało? - zapytała zdziwiona Baricha.
- Nic. Komar.
Zapanował nad podnieceniem. Znalazł wreszcie rozwiązanie!
Dzięki Bariszy! Ta dziewczyna była naprawdę bezcenna!
Barto Scalisio uważa się za bardzo silnego, ale on, Harry Shulz, jest jeszcze silniejszy.
Znalazł sposób, żeby mu się przeciwstawić.
Wziął kilka krewetek i położył na swoim talerzu. Szczegóły planu już mu się układały
w głowie. Fantastyczny plan! Niespotykany!
- Wiesz, będę musiał wkrótce wyjechać - powiedział obojętnie.
- Po co?
- Sprawy do załatwienia. A poza tym... mam pewien pomysł...
- %7łeby wykończyć Barta?
- Tak...
- Co takiego?
Obrał krewetkę. Nie od razu odpowiedział.
- Nic konkretnego... Pomysł... Za wcześnie, żeby ci o tym opowiedzieć... Trzeba
zobaczyć... Porozmawiamy.
Zaczął jeść krewetkę.
- Dobrze jesteś z twoim dentystą?
- Podrywa mnie.
- Tym lepiej. Trzeba z tego skorzystać.
- Po co?
- Za jego pośrednictwem będziemy się kontaktować. Podpal go. Daj mu nadzieję.
Sama wiesz. Nie potrzeba cię uczyć techniki, jak sądzę.
- Myślę. Kiedy wrócisz?
- Nie wiem. Dam ci znać.
- Chyba nie rzucisz mnie? - zawołała z odcieniem rozpaczy.
%7łal mu jej było; uśmiechnął się łagodnie.
- Nie ma mowy. Nie ja! - odpowiedział szczerze.
- Nie znam nawet twojego nazwiska... - żaliła się odsuwając talerz.
- Po co ci?
- Czy to, co powiedziałam o święcie narodowym, nasunęło ci pomysł?
- Może...
Przynaglił ją, żeby skończyła jeść, po czym odprowadził do samochodu.
Nazajutrz wstał bardzo wcześnie i wybrał się do miasta w poszukiwaniu sklepu z
aparatami fotograficznymi. Znalazł go w dzielnicy handlowej i kupił znakomitego cannona i
kilka rolek błon.
Następnie wsiadł do chevroleta, wyjechał za miasto nad brzeg morza, tam gdzie zabrał
Barichę pierwszego wieczoru. Rozebrał się, wykąpał, dla zapewnienia sobie alibi. Potem,
ukryty za skałami, załadował aparat i zabrał się do fotografowania zatoki. Zużył wszystkie
błony. Ubrał się, zadowolony z siebie.
Kolejnym etapem było biuro tureckich linii lotniczych, Turkiye Hava Yollari. Kupił
bilet Adana-Paryż zarezerwowawszy miejsce z Adany i ze Stambułu, gdzie musiał się
przesiąść.
Najbliższy lot z Adany do Stambułu był tego samego popołudnia o godzinie
trzynastej.
Zapłacił za hotel, pojechał samochodem do Adany, zostawił wóz w garażu w mieście,
wziął taksówkę na lotnisko. W ostatniej chwili zdążył na samolot.
Poniedziałek, 23 września 1974
Francois Lyończyk przyglądał się z uwagą Harry emu.
- No i co? - zapytał zniecierpliwiony. Shulz uśmiechnął się pobłażliwie.
- Znalazłem. Potrzebny mi tylko pewien rekwizyt.
- Jaki?
- Aódz podwodna. Z oficerami i załogą.
- Aódz podwodna?
- Tak.
- I to nazywa pan pewnym rekwizytem ?
- Powiedzmy.
- Ale co pan chce z nią zrobić? Zatopić trzy jachty Barta Scalisio, jeden po drugim?
- Nie. Chociaż to nawet dobry pomysł. Tylko że nigdy nie wiadomo na pewno, czy
Barto jest w danej chwili na jednym ze swoich jachtów.
- No więc?
- Oto mój plan - opowiedział mu, co zamierza. Francois słuchał z otwartymi ustami.
- No, no! - wykrzyknął.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]