[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kto to je-
85
stem ja prze\ywająca moj^ \ycie z koszmarnym tętnem w skroniach i suchością w
ustach,,
- Chyba byłam - odpowiedziałam Gośce.
- Chyba? Nie jesteś pe\vna?
- Jestem pewna, \e chyba. To takie wa\ne? -Gdzie teraz jesteś?
Gdzie teraz jestem? Następne dobre pytanie. Ostro\nie otworzyłam oczy. Nade mną
wisiał sufit z malowanego w kwiaty płótna. Poniewa\ było to wykluczone,
zamknęłam oczy. Zniknęła pora\ająca jasność, wdzierająca się do mojego mózgu z
piekielnym świstem. Ten sufit jednak intrygował mnie, więc znów otworzyłam oczy.
Le\ałam na wielkim ło\u z baldachimem, z czterema rzezbionymi w drewnie
kolumienkami, z batystową pościelą gęstą od koronek. Z niewiadomego powodu
przypomniała mi się sypialnia Scarlett ?'????. Wokół łó\ka rozciągało się
wielkie, niemal puste pomieszczenie. Parę starych mebli o ciemnym połysku, parę
pejza\y w złoconych ramach (\adnego Johna R. Melga), gęste drzewa za wielkimi
oknami. To nie był mój przytulny stryszek. Co to, to nie. Zamknęłam oczy.
- Wiesz co, Gośka - westchnęłam. Zorientuję się i od-dzwonię, dobrze?
Ale gdy tylko moja dłoń z komórką opadła w miękką pościel, oczy otworzyły mi się
same. Chryste, przecie\ to szczera prawda! Gdzie ja teraz jestem?!
Wyskoczyłam z łó\ka jak oparzona. Bosymi stopami klasnęłam o parkiet, co
poczułam mniej więcej tak, jakbym klasnęła o parkiet głową. Skrzywiłam się z
bólu. Butelka koniaku stanęła przed moimi oczami jak \ywa. Otworzona butelka
koniaku. Kurczę, jednak byłam w Krasce i to, zdaje się, byłam stanowczo za długo.
Kto mnie tu przywiózł? Pedro?
Oprócz komórki nie widziałam nigdzie moich rzeczy. Ani bordowej bluzeczki, ani
brokatowej spódnicy, ani butów, ani torebki. Nic. Miałam na sobie nocną koszulę
długą do ziemi i pełną falbanek. Takie nosiło się zapewne w czasach kolei
warszaw-sko-wiedeńskiej. A pod spodem - o zgrozo! - \adnej bielizny. Goło i
wesoło. Czy zdjęłam bieliznę własnoręcznie? A je\eli nie,
86
to co się z nią stało? Kto poło\ył mnie do łó\ka z baldachimem? Pedro? Jak to
się odbyło? Po prostu poło\ył mnie do łó\ka czy raczej nie po prostu? Czy
mo\liwe, \e byłam wtedy przytomna, skoro nawet teraz jestem jeszcze półprzytomna?
Jak mogłam dopuścić do tego, co się stało, niezale\nie od tego, co się stało?
Ju\ do tego, co pamiętam, nie powinnam dopuścić. A co z tym, czego nie pamiętam?
W podłu\nym lustrze widziałam, \e wyglądam w koszuli jak Ania z Zielonego
Wzgórza. Albo inna Alicja w Krainie Czarów. Na dodatek wąskie lustro okazało się
drzwiami, więc \eby wyjść z sypialni, musiałam przejść na jego drugą stronę.
Po drugiej stronie był następny słoneczny pokój. Nagi parkiet, niewiele mebli,
du\e okna. Za oknami balkon. Pomiędzy zielenią liści prześwit. Po przeciwnej
stronie ulicy Topolowej drzewo, na które właziłam z lornetką. A więc znajdowałam
się w willi z 1920 roku. Przede mną, odbijając się w wywoskowanym parkiecie,
stał przodem do balkonu inwalidzki wózek, ponad którego oparcie wystawała siwa
kobieca głowa. Księ\nej Olgi Reńskiej, jak sądzę.
- Dzień dobry - odezwałam się sonda\owo.
Bez odpowiedzi. Bez odzewu. Bez ruchu. Być mo\e z księ\ną nale\y witać się jakoś
inaczej, \eby raczyła zareagować. Z jedną nogą wysuniętą do przodu i z uni\onym
ukłonem. A mo\e księ\ne w ogóle nie raczą zauwa\ać alkoholiczek? Jakby same były
święte! Nie przesadzajmy! Czytało się to i owo, choćby w śywotach pań
swawolnych". Bez pardonu podeszłam bli\ej, zachodząc księ\ną od frontu.
W czarnej sukni, która wyglądała na \ałobę po powstaniu styczniowym, siedziała w
fotelu na kółkach, z zamkniętymi oczami. Mimo ciepłego dnia jej ramiona okrywał
ten koronkowy szal, co wiecie. Była tak stara, \e przypominała pomarszczoną
mumię. Nie wiem, jak mogłam pomyśleć, \e Pedro jest jej utrzymankiem? Przecie\
miałam lornetkę. Są rzeczy absolutnie sprzeczne z naturą. Na przykład rzeka nie
popłynie pod górę.
Pierwsze moje skojarzenie było więc optymistyczne. Ale drugie ju\ nie. Stanowczo.
Nie dostrzegałam mianowicie symptomów \ycia u księ\nej. Była martwa. Na jej
nosie siedziała
87
bezczelnie mucha. Pod szalem nikły cienkie przewody, łączące księ\ną z medyczną
aparaturą migoczącą magicznym okiem. Migot miał rytm nad wyraz alarmujący.
Delikatnie dotknęłam starczej dłoni, le\ącej na podołku. Była zimna jak lód.
Bo\e miłosierny, co się stało w tym domu dzisiejszej nocy? I dlaczego martwa
księ\na tak dziwnie szumi? Jakby w środku niej woda dochodziła do wrzenia.
- Chryste! - wrzasnęłam.
Lodowate palce zacisnęły się na mojej dłoni jak szczypce, martwa księ\na
otworzyła szeroko oczy. Wyciągnęła przed siebie pilota, a mrugające oko na
aparaturze przygasło. Jednocześnie staruszka przestała szumieć. Aczkolwiek wcale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]