[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rezydowali austriaccy namiestnicy Galicji... Kolejna pierzeja, Kamienica Wenecka, ongiś
siedziba konsula Republiki Weneckiej, do dziś ozdobiona kamienną płaskorzezbą lwa
trzymającego księgę. Znak ten symbolizuje ewangelistę świętego Marka - patrona tego
nadmorskiego miasta... Lew z księgą jest herbem Wenecji, a w dawnych czasach umieszczany
był na fladze miejskiej.
Mijaliśmy domy należące do najważniejszych rodzin kupieckich i patrycjuszowskich:
Mieszkowskich, Gutterów, Jelonków, Korytkowskich... Padały nazwiska polskie, niemieckie,
ormiańskie, włoskie... Tu żyli i umierali ludzie, którzy niejednokrotnie mocno odcisnęli swe
piętno na dziejach Rzeczypospolitej... Obchód rynku zajął nam przeszło dwie godziny. Na
fasadach nie znalezliśmy nigdzie interesującego nas motywu jelenia.
- A zatem - mruknął Pan Samochodzik - przyglądnijmy się środkowi rynku.
Wokoło ratusza umieszczono cztery fontanny ozdobione rzezbami mitologicznymi
przedstawiającymi Amfitrydę, Adonisa, Dianę i Neptuna.
Adonis dumnie wspierał się na włóczni, przygważdżając nią do ziemi powalonego
dzika. Dianę wyobrażono z pieskami...
Kontemplowaliśmy ten posąg przez dłuższą chwilę.
- Jelenia jako żywo tu nie ma - mruknął szef rozczarowany. - A szkoda, bo tę boginię
zazwyczaj przedstawiano jako trzymającą upolowaną łanię lub stojącą nad powalonym
jeleniem...
- Rychnowski był inżynierem - zauważyłem - może to on ustawiał te figury i podłączał
wodę? Choć są starsze. Datowałbym je na ostatnią ćwierć XVIII stulecia...
- Stoją tu przynajmniej od 1793 roku i przypisuje się je Hartmanowi Witwerowi... -
potwierdził moje przypuszczenia pan Tomasz. - Może i coś tu poprawiano w czasach
Rychnowskiego, ale szczerze mówiąc nie sądzę...
Na zakończenie zostawiliśmy sobie ratusz. Obecny pochodzi z połowy XIX wieku i
zastąpił średniowieczny budynek. Stary rozebrano po katastrofie, jaką było runięcie
ratuszowej wieży w 1826 roku. Za równowartość 50 groszy można było wdrapać się na nową
wieżę. Nie odmówiliśmy sobie tej przyjemności. Ze szczytu rozciągał się piękny widok na
miasto i widniejącą nad nim górę zamkową.
- A więc obeszliśmy rynek i nie znalezliśmy jelenia - westchnąłem. - Może zniknął już
po wojnie?
- Jest na to rada - odezwał się pan Tomasz. - Z pewnością istniało tu w przeszłości
jakieś towarzystwo przyjaciół starego Lwowa albo podobne stowarzyszenie. Myślę, że oni
zadbali o to, by wykonać dokładną dokumentację fotograficzną. Musimy dotrzeć do rysunków
i zdjęć z dwudziestolecia międzywojennego. Być może znajdziemy też informacje o wnętrzu
kamienic i ozdobach tam umieszczonych.
Dołem przejechał ze zgrzytem tramwaj. Był czerwony, zupełnie jak w Warszawie.
Wystawiłem twarz na lodowaty wiosenny wiatr. Zmęczenie odpływało, znowu byłem gotów
do działania.
- Znajdziemy - powiedziałem z niezachwianą pewnością. - Rychnowski tak ułożył
swój szyfr, by można go było przy odrobinie zdrowego pomyślunku złamać...
- Przede wszystkim musimy dowiedzieć się więcej o inżynierze. Sprawdzić, z kim się
przyjaznił, jakie inwestycje miejskie są jego dziełem...
Siedzieliśmy właśnie przy podwieczorku, gdy zapikał mój telefon komórkowy. SMS
od Katarzyny Kruszewskiej.
Mamy zdjęcia Białorusinów. Spotkajmy się na podwórzu. Uważaj na ogony.
- Coś poważnego? - zapytał Marek widząc moje zamyślenie.
- Dziewczyny zdobyły dla nas fotografie Białorusinów z KGB, którzy szukają tego co
my - powiedziałem. - Muszę je odebrać...
- Iść z tobą? - zaofiarował się.
Pokręciłem przecząco głową.
- Nie, uważają, że ktoś może nas śledzić, jeden człowiek łatwiej się przemknie.
- Uważaj na siebie - poprosił Pan Samochodzik.
- Spokojna głowa, szefie. Będę pewnie za godzinę... Jakbym był potrzebny, mam
telefon...
Zostawiłem ich przy kolacji i wyszedłem w mrok. Najpierw sprawdziłem, czy ktoś
mnie nie obserwuje. Ulica wydawała się jednak zupełnie spokojna. Idąc założyłem specjalne
okulary, których kiedyś używałem w Krakowie. Ich szkła były od środka napylone do połowy
srebrem, co pozwalało, przy odrobinie treningu, patrzeć do tyłu. Kilka osób w zapadającym
zmierzchu wędrowało w tym samym kierunku co ja, ale nikt mi nie towarzyszył. Jeden
mężczyzna szedł dłuższą chwilę za mną, ale wreszcie i on skręcił w jakąś przecznicę. Na
wszelki wypadek zapadłem w jedną z bram i poczekałem dziesięć minut. Nikogo. Wreszcie
dotarłem do miejsca, gdzie pierwszego dnia pobytu trafiłem śledząc Katarzynę. Ulica była
zupełnie spokojna. Na minutę zatrzymałem się lustrując ją wzrokiem. Pusto... zanurkowałem
w sień, przeciąłem podwórze i wszedłem do drugiej bramy. Czekała już na mnie w półmroku.
- Dobrze, że jesteś - powiedziała bez wstępów. - Mam fotografie - podała mi plik
wydruków. - Zrobiłyśmy cyfrowym aparatem. Musicie to sprawdzić, pewnie macie jakieś
dojścia...
- Spróbujemy - odparłem.
- Dobra, nie przeciągajmy - podjęła. - Zgubiłam ich wprawdzie, ale...
- Akurat - zaśmiał się ktoś wrednie w ciemności. - Nas nie tak łatwo się pozbyć.
Nieoczekiwanie zapłonęło jasne światło, ktoś po prostu przekręcił przełącznik. Nie
spodziewałem się wcześniej, że pod sklepieniem bramy zainstalowana jest stuwatowa
żarówka.
Otaczało nas sześciu facetów w kominiarkach.
- To oni? - zapytałem.
- Jasne, że my - powiedział ten najniższy i najszczuplejszy. Wyglądał na inteligenta. -
Kapitan Sidorow, pion badawczy białoruskiego KGB - przedstawił się. - Szczerze odradzam
stawianie oporu, jesteście nam potrzebni w jednym kawałku.
Stanęliśmy plecami do siebie, bo wrogowie otaczali nas coraz ciaśniej.
- Biorę trzech - oznajmiła spokojnie.
- Czekamy? - zapytałem półgłosem.
- Nie ma sensu. Naprzód.
Wyskoczyliśmy jednocześnie odbijając się od kamiennych płyt bramy. Wykonałem w
powietrzu salto, trafiając kapitana obiema stopami w pierś. Padając na chwilę zamortyzował
mój upadek. Odbiłem się od ziemi. Tuż nad głową świsnęła mi noga jednego z agentów.
Wyprowadziłem z przysiadu kopniaka nieco w górę i trafiłem go stopą między nogi. Miał
bokserski ochraniacz, ale i tak zawył jak syrena przeciwmgielna. Niestety, jego towarzysz nie
czekał na wynik walki. Skoczył na mnie. Siła uderzenia zniosła mnie aż pod ścianę. Szedł za
mną zadając straszliwe ciosy, na przemian lewe i prawe sierpowe. Udało mi się sparować
tylko kilka. Nieoczekiwanie poczułem za plecami mur. Gdy zamierzał się kolejny raz,
wykonałem przysiad, wyrzucając jednocześnie stopy do przodu. Jego pięść zaszorowała po
ścianie. Chropawy mur zdarł mu skórę pewnie do kości. Jednocześnie kopniak odrzucił go do
tyłu. Po drodze zawadził jeszcze brodą o moje kolano. Zerwałem się na równe nogi.
Spostrzegłem, jak słodkie dziewczę chwytem ze szkoły sambo łamie rękę jednemu z agentów,
a potem przede mną pojawił się kapitan. Z kącika ust ciekła mu strużka krwi. Wycelował
pistolet i pociągnął za spust. Na szczęście tylko gaz. Poczułem dziwny bezwład. Wszystko
spowolniło. Padając spostrzegłem jeszcze, jak dziewczyna z nożem w dłoni biegnie w stronę
kapitana. Zadziałał instynktownie odwracając się i od razu pociągnął kilka razy za spust.
Zrobiło mi się ciemno przed oczyma.
Zwiatło cienkiej jak ołówek, lekarskiej latarki w otwartym przemocą oku.
- Budet żyw - powiedział ktoś.
Dziwne słowa, ni to rosyjskie, ni to ukraińskie. Potrząsnąłem zamroczoną głową. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl