[ Pobierz całość w formacie PDF ]
idących za nim ludzi. Jedynie u pasa nie miał krótkiego miecza, ale dłuższy dwu-
ręczny oręż, podobny do miecza sir Briana.
Podszedł do otaczającego karczmę rowu, przekroczył mostek i zatrzymał się
przed rycerzem.
— Jestem Giles z Wrzosowisk — rzekł — a oto moi wolni druhowie i towa-
rzysze z lasu. Rozumiem, że to ty jesteś sir Brian Neville-Smythe?
— Jam jest — ozięble odpowiedział Brian. — To nie ja cię tu zapraszałem,
wodzu banitów.
— Wiadomo mi o tym — powiedział Giles. Powyżej brody miał spaloną na
ciemny brąz i pooraną drobnymi, głębokimi zmarszczkami twarz. — Moja córka
posłała po mnie. . .
Na chwilę zerknął poza Briana.
— Porozmawiam z tobą później, dziewczyno — rzekł. — A teraz, panie ry-
cerzu, co za różnica, kto po mnie posłał? Jeżeli potrzebujesz wsparcia, jestem tu
z moimi ludźmi, a cena naszej pomocy nie przekracza granic rozsądku. Czy mo-
żemy zasiąść, jak na poważnych ludzi przystało, i omówić wszystko, czy też moi
zuchowie i ja mamy zawrócić i odejść?
Brian zawahał się na chwilę, ale tylko na chwilę.
— Dick — zawołał, zwracając się do karczmarza. — Przynieś dzban dla Gi-
lesa z Wrzosowisk i rozejrzyj się za czymś dla jego towarzyszy.
— Porter — rzekł Dick nieco ponurym głosem — to wszystko, co mam w do-
statecznej ilości.
92
— Więc porter — niecierpliwie rzucił Brian. — Przynieś go!
Z powrotem zasiadł za stołem. Giles zajął miejsce na drugim końcu ławy, na
której siedział Dafydd.
Z ciekawością popatrzył na Aragha, a potem na Jima.
— Wilka znam, a przynajmniej jego sławę — stwierdził. — Ty, smoku. . .
Córka przekazała mi, że jesteś zaklętym rycerzem.
— To jest dzielny sir James — wyjaśnił Brian. — Łucznik obok ciebie to
Dafydd ap. . . Jak brzmi twe rodowe nazwisko, mistrzu łuku?
— Hywel — odrzekł Dafydd, wymawiając je tak melodyjnie, że Jim nie zdo-
łałby tego powtórzyć. — Jestem w Anglii po to, by nauczyć Anglików, że z Walii
pochodzi długi łuk i stamtąd tylko ród swój wiodą prawdziwi łucznicy; poza tym
mam zamiar ożenić się z twoją córką, panie Gilesie.
— Nie! — krzyknęła Danielle.
Brodata twarz Gilesa rozszerzyła się w uśmiechu.
— Jeśli kiedykolwiek uzyskasz jej zgodę — rzekł Dafyddowi — przyjdź i po-
rozmawiaj ze mną. Pewnie będziesz musiał wziąć pod uwagę nie tylko moje uczu-
cia, ale również zamiary kilku tuzinów co młodszych członków mojej drużyny.
— Przemawiasz z wielką ogładą, wodzu banitów — powiedział Brian, a tym-
czasem Dick przyniósł bulle i dzban dla Gilesa; z tyłu dwaj służący wytaczali na
podwórzec beczkę.
— Używajcie swoich szyszaków — usłyszeli, jak Dick zwraca się do zgroma-
dzonych banitów. — Nie mam dość dzbanów dla takiego tłumu.
— Kiedyś miałem ogładę — beztrosko odpowiedział Brianowi Giles. Zdjął
swój stalowy hełm, cisnął go na stół, napełnił dzban i pociągnął głęboko. Lek-
ki podmuch rozwiał jego przerzedzone włosy. — Tak wiec, szlachetni rycerze,
przyjacielu z Walii, i ty, wilku, usłyszałem trochę za mało o was wszystkich. . .
Jego wzrok spoczywał przez chwilę na łuku niezwykłych rozmiarów opartym
o stół obok Dafydda.
— . . . ale żeby nie marnować czasu, powiedzcie mi przede wszystkim o tym,
co ma związek z ową sprawą, a od czasu do czasu wtrąćcie coś o sobie.
Opowiedzieli mu — zaczął Jim. Brian podjął opowieść od momentu spotkania
z Jimem. Aragh opowiedział o pogromie piaszczomroków, a Danielle, Dafydd
i karczmarz dodali swoje relacje. Giles popijał i słuchał.
— No cóż, szlachetnie urodzeni i wy pozostali — rzekł, gdy skończyli. —
Chyba jednak na darmo przyprowadziłem moich zuchów. Z wieści od mojej córki
wynikało, że macie szansę zdobyć ten zamek i jedynie dla pewności potrzebujecie
kilku śmiałków więcej. Ale wy tworzycie, bez obrazy, bardzo dziwne towarzy-
stwo, a ja znam Zamek Malvern. TO nie jest zagroda dla bydła, do której można
łatwo wtargnąć i kilkoma ciosami przegonić intruzów. Moi ludzie są dobrymi
łucznikami i nieźle władają mieczem, jeśli trzeba, ale to nie zbrojni wojownicy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]