[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w nim przez parę godzin. Gdy zdawało mi się, że już mają dosyć, wyjąłem z żaru i chcąc
spróbować, czy nie przeciekają, nalałem wody. Wtem obydwa naraz pękły i tak przepadł
owoc kilkudniowej pracy.
Zmartwiło mnie to niezmiernie, ale nie odstręczało bynajmniej od dalszych prób. Do-
świadczenie nauczyło mnie dwóch rzeczy. Naprzód, żeby nie robić zbyt wielkich naczyń, bo
te daleko łatwiej się psują. Po wtóre, aby wysuszywszy pierwej na wietrze, wystawić następ-
nie na słońce, a potem wypalać wprzódy wolnym, potem coraz mocniejszym ogniem, w koń-
cu zaś znowu żar zmniejszyć i zostawić aż do zupełnego wygaśnięcia w ognisku.
Nadto uważałem, że naczynia wypalają się bardzo zle, jeżeli wiatr miota ogniem. Z zebra-
nych zatem kamieni ułożyłem pod skałą coś na kształt pieca. Kamienie ustawione w półokrąg,
przypierający do skalistej ściany jedną stroną, miały z boku mały otwór u dołu, dla lepszego
ciągu powietrza. W tym tedy piecu zamierzałem odbywać dalsze próby garncarstwa.
Wyrobiwszy kilkanaście większych i mniejszych garnuszków, wstawiłem je w piec, obło-
żyłem dookoła gałązkami i podpaliłem je, dokładając potem drzewa coraz więcej. Na koniec,
gdy garnki rozpaliły się do czerwoności, zostawiłem je w tym stanie przez parę godzin. Po
wyjęciu i ostudzeniu okazały się wcale dobrymi. Wprawdzie nie miały pięknej formy, ale do
użytku nadawały się doskonale i zaraz też sobie ugotowałem w jednym koziego mleka.
Przepyszny był to przysmaczek i od tego czasu codziennie już miewałem gorące śniadanie.
Dopiąwszy tak szczęśliwie celu długich zachodów, zabrałem się do robienia większych
garnków. Tamte bowiem nie miały większej objętości nad kwaterkę. Już teraz robota szła mi
daleko łatwiej, bo nabyłem wprawy, ale zawsze jeszcze garnki nie odznaczały się regularno-
ścią ścian. Mniejsza o to, byle tylko służyły do użytku.
Wyrobiwszy z wielką trudnością dwa duże koślawce, podobne do wiaderek, wypaliłem je
należycie, a mając wczoraj zabite kozlątko, postanowiłem ugotować rosołu. Nalałem więc
wody, osoliłem dobrze i przystawiłem do ognia. Ale ku wielkiemu mojemu smutkowi glina
przepuszczała wodę, tak że cała robota na nic się nie zdała. Przyczyną tego zapewne było złe
wypalenie. Wstawiłem je więc na powrót w żar, trzymając w nim przez parę godzin.
Po wyjęciu, gdym je począł oglądać, spostrzegłem z podziwem, że garnek w którym była
woda, nabrał wewnątrz szkliwa, czyli polewy, drugi zaś wcale nie. Co mogło być tego powo-
53
dem? Rozważając długo, przyszedłem wreszcie do wniosku, że zapewne sól to sprawiła. Roz-
puściwszy więc garść soli w troszce wody, polałem tym rozczynem wewnątrz i zewnątrz gar-
nek nie polewany i powtórnie włożyłem w ogień. Wynik przeszedł moje oczekiwania. Garnek
nabrał pięknego szkliwa i przystawiony z wodą do ognia, nie przepuszczał jej wcale. Tak
więc zdałem egzamin na majstra garncarskiego.
Już było pózno na gotowanie obiadu, więc dopiero nazajutrz zająłem się kuchnią. Do
wrzącej i osolonej wody włożyłem mięso. Nie było wprawdzie ani włoszczyzny, ani żadnych
innych korzeni do przyprawy, ale kto by tam dbał o takie bagatele. Za to w miejsce kaszy lub
ryżu, nasypałem wyłuszczonych ziaren kukurydzy.
Chcąc zaprosić się na obiad wytworny i uczcić należycie dzień skosztowania rosołu, na-
kryłem kamień liściem kokosowym, postawiłem na nim coś podobnego do miseczki, którą
przedwczoraj zrobiłem, położyłem obok tego widelec, wystrugany z drzewa, mój nóż i łyżkę,
zrobioną z muszli na patyczku osadzonej. Z jednej strony otwarty kokos, z drugiej ananas,
miały reprezentować wety. Tak przygotowawszy wszystko, zasiadłem do stołu i odmówiwszy
modlitwę, wziąłem się do jedzenia.
Ale rosół mój wcale nie odpowiadał wyobrażeniu, jakie sobie o nim robiłem. Miał smak
wodnisty i był bardzo cienki. Ziarnka kukurydzy odznaczały się za to daleko przyjemniej-
szym smakiem, aniżeli surowe, a mięso było przewyborne. Pózniejsze doświadczenie na-
uczyło mnie, że chcąc mieć dobry rosół, trzeba mięso nastawić w zimnej wodzie, o czym wie
dobrze każda kucharka, a czego niestety nie wiedziałem i co dopiero w parę miesięcy pózniej
przypadkowo odkryłem.
Nieraz przypadek naprowadził mnie na jakiś nowy wynalazek. I tak razu jednego zbierając
w lesie chrust na ogień, zabrałem gałąz z patatami sądząc, że korzenie grube i bulwiaste będą
się paliły wybornie. Po wygaśnięciu ogniska ujrzałem je nie spalone, ale tylko zwęglone z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]