[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ży tam pójść o określonej godzinie?
- O której pani chce. Ale dobrze będzie po południu. Wtedy mogą zapowiedzieć, że
odwiedzi ich znajomy. Jeśli tak powiedzą, dostaną coś extra na podwieczorek. Czasami bisz-
kopty posypane cukrem. I chrupki. Takie tam. Co mówiłeś, Fred?
Fred wystąpił do przodu. Skłonił się pompatycznie przed Tuppence.
- Będę uszczęśliwiony mogąc zaprowadzić tam panią - powiedział. - Czy odpowiada
pani godzina trzecia trzydzieści?
- Och, zachowuj się jak człowiek - rzucił Clarence. - Przestań się wygłupiać.
- Będzie mi bardzo miło - odparła Tuppence. Spojrzała na stawek. - Szkoda, że nie ma
tu już złotych rybek,
- Powinna pani zobaczyć te z pięcioma ogonami. Były śliczne. Kiedyś wpadł tu czyjś
pies. Chyba pani Faggett.
Natychmiast podniosły się głosy sprzeciwu:
- Wcale nie. Ona nazywała się Follyo, nie Fagot.
- Właśnie że Foliatt, przez jedno f i nie dużą literą.
- Nie bądz głupi. To był ktoś zupełnie inny. Panna French. I pisała się przez dwa małe
f.
- Czy pies się utopił? - wtrąciła się Tuppence.
- Nie. To był szczeniak i jego mama zdenerwowała się i zaczęła ciągnąć pannę French
za suknię. Panna Isabel była wtedy w sadzie i zrywała jabłka, a mama szczeniaka pociągnęła
ją za sukienkę, więc panna French poszła i zobaczyła, że szczeniak się topi. Wskoczyła do
stawu i wyciągnęła go. Była cala mokra, a sukienka nie nadawała się już potem do noszenia.
- O mój Boże! Wydarzyło się tu cale mnóstwo rzeczy powiedziała Tuppence. - No
dobrze. Będę gotowa po południu. Może dwoje lub troje z was przyszłoby zabrać mnie do
Pałacowego Klubu Pensjonariuszy?
- Jacy troje? Kto ma przyjść?
Znów zaczęli się przekrzykiwać.
- Ja idę... Nie, ja nie... Nie, Betty... Betty nie pójdzie. Betty poszła przedwczoraj. To
znaczy, poszła do kina. Nie może iść znowu.
- Ustalcie to między sobą - zaproponowała Tuppence. - Przyjdę tu o w pół do czwar-
tej.
- Mam nadzieję, że to będzie ciekawe - powiedział Clarence.
- To będzie miało historyczne znaczenie - orzekła inteligentna dziewczynka.
- Zamknij się, Janet! - rzucił Clarence. Zwrócił się do Tuppence: - Zawsze taka jest.
Janet chodzi do szkoły prywatnej i ciągle się popisuje. Państwowa nie była dla niej dość do-
bra, jej rodzice narobili zamieszania i teraz jest w prywatnej. Dlatego tak się wygłupia.
Po lunchu Tuppence zastanawiała się, czy poranne wydarzenia doprowadzą do jakichś
następstw. Czy naprawdę ktoś przyjdzie zaprowadzić ją do PKP? Czy w ogóle istniało coś ta-
kiego, czy dzieci same wymyśliły sobie tę nazwę? Cóż, to mogło być zabawne - siedzieć i
czekać na wypadek, gdyby ktoś jednak przyszedł.
Jednak delegacja zjawiła się punktualnie co do minuty. O wpół do czwartej zadzwonił
dzwonek u drzwi. Tuppence podniosła się z fotela przy kominku, wsadziła na głowę kapelusz
- plastikowy, gdyż uznała, że może padać. Pojawił się Albert, by odprowadzić ją do wyjścia.
- Nie pozwolę pani wychodzić z byle kim - szepnął jej w ucho.
- Słuchaj, Albercie - wyszeptała Tuppence - czy naprawdę istnieje takie miejsce jak
PKP?
- Myślałem, że to ma coś wspólnego z kartami wizytowymi - odparł Albert, zawsze
gotów, by udowodnić swoje rozeznanie w zwyczajach towarzyskich. - Wie pani. zostawia się
je znajomym przed wyjazdem lub po przyjezdzie, nie jestem pewien, w którym przypadku.
- To ma coś wspólnego z emerytami.
- A tak, jest takie miejsce. Zbudowano je zaledwie dwa lub trzy lata temu, jak mi się
wydaje. Musi pani minąć plebanię, skręcić w prawo - i już je widać. To brzydki budynek, ale
dobry dla starych ludzi, którzy chcą się tam spotykać. Mają swoje gry i rozrywki, a sporo pań
przychodzi pomagać. Organizują koncerty, trochę jak... no wie pani. w Klubie Kobiet. Tylko
to jest dla starszych ludzi. Są bardzo wiekowi i przeważnie głusi.
- Tak mi mówiono.
Albert otworzył frontowe drzwi. Na progu, z racji swojej intelektualnej wyższości,
stała Janet. Za nią Clarence, a z tyłu wysoki, zezowaty chłopiec, który, jak przypominała so-
bie Tuppence, miał chyba na imię Bert.
- Dzień dobry, pani Beresford - odezwała się Janet. - Wszyscy się cieszą, że pani
przyjdzie. Lepiej niech pani wezmie parasolkę, prognoza pogody nie była zbyt dobra.
- I tak muszę iść w tamtą stronę - wtrącił się Albert - więc odprowadzę panią kawałek.
Oczywiście Albert jak zawsze starał się ją chronić, pomyślała Tuppence. Nie sądziła
jednak, żeby Janet, Clarence czy Bert stanowili jakiekolwiek zagrożenie. Spacer zabrał im
dwadzieścia minut. Dotarli do bramy czerwonego budynku. W drzwiach przyjęła ich tęga.
siedemdziesięcioletnia kobieta.
- Ach. mamy więc gości. Bardzo się cieszę, %7łe pani przyszła, kochanie - poklepała
Tuppence po ramieniu. - Tak. Janet, bardzo ci dziękuję. Tędy, proszę. Wy, dzieci, nie musicie
czekać, jeśli nie chcecie.
- Myślę, że chłopcy byliby rozczarowani, gdyby nie usłyszeli, o co chodzi - odezwała
się Janet.
- No cóż, widzicie, nie ma nas tu zbyt dużo. Uznaliśmy, że w małej grupie będzie pani
Beresford wygodniej, mniej krępująco. Janet, idz do kuchni i powiedz, Mollie, że jesteśmy
gotowi do podwieczorku.
Tuppence tak naprawdę nie przyszła na podwieczorek, ale nie mogła tego powiedzieć.
Herbatę wniesiono błyskawicznie. Była wyjątkowo słaba, a do niej podano biszkopty i ka-
napki z dość paskudną pastą o rybim smaku. Potem wszyscy rozsiedli się i wydawali się lek-
ko skrępowani.
Brodaty mężczyzna, który według Tuppence wyglądał na sto lat. podszedł i usiadł
obok.
- Będzie najlepiej, jeśli ja pierwszy zamienię z tobą słówko, moja damo - powiedział,
podnosząc Tuppence do szlacheckiej godności. - Chyba jestem tu najstarszy i słyszałem wię-
cej historii o dawnych dniach niż ktokolwiek inny. Mnóstwo dotyczyło tego miejsca. Wiele tu
się wydarzyło, lecz nie możemy mówić naraz o wszystkim, prawda? Choć, oczywiście, każdy
z nas słyszał coś o tym, co tu się działo.
- O ile wiem - wtrąciła pośpiesznie Tuppence, zanim starzec mógł poruszyć temat,
który by ją wcale nie interesował - o ile wiem, sporo ciekawych rzeczy działo się tu nie tyle w
czasie ostatniej wojny, ile podczas poprzedniej albo nawet wcześniej. Oczywiście, pana
wspomnienia nie mogą sięgać tak daleko. Zastanawiałam się tylko, czy może słyszał pan coś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]