[ Pobierz całość w formacie PDF ]
małego braciszka Jeffa Connorsa.
O wpół do ósmej wrzuciłem klasówki do teczki i
chwyciłem marynarkę. Przed wyjściem jeszcze raz wykręciłem
numer Bucky'ego. Bez rezultatu. Wyłączyłem światło w
pokoju dziennym i pokuśtykałem w stronę drzwi. Zaraz przed
ich otwarciem natrafiłem na coś stopą. Nie namyślając się
rozpłaszczyłem się przy ścianie i sięgnąłem za siebie do
włącznika światła.
Była to tylko kolejna przesyłka. Gruba miękka koperta,
dwadzieścia dwa na trzydzieści, z gatunku tych, z których
wysypują się tłuste czarne trociny, jeśli otworzysz ją z
niewłaściwej strony. Trociny wychodziły już z małego
rozdarcia w rogu. Bez znaczków, bez adresu; wsunięto ją
przez szparę pod drzwiami. Ktokolwiek ją zostawił, musiał
wejść do budynku - nie było to trudne w sobotę, kiedy
mnóstwo ludzi wchodziło i wychodziło, wystarczyło tylko
poczekać, aż ktoś inny otworzy drzwi i uśmiechając się wejść
do środka z jakimkolwiek pękiem kluczy w dłoni. W lewym
górnym rogu koperty widniała policyjna naklejka dowodowa.
Podniosłem kopertę, gdy zadzwonił telefon.
- Bucky! Gdzie, do diabła...
- Gene, mówi Jenny Kelly. Posłuchaj, potrzebuję twojej
pomocy. Proszę! Właśnie odebrałam telefon od Jeffa
Connorsa, nie wiedział, do kogo zadzwonić... policja
otoczyła go w domu jakiegoś handlarza narkotyków,
wrzeszczą na niego, żeby wyszedł, a on ma ze sobą Darryla,
to jego mały braciszek, strasznie się boi - to znaczy Jeff
- że rozwalą drzwi i wejdą do środka strzelając... Boże,
Gene, proszę, pojedz tam! To tylko cztery przecznice od
ciebie, dlatego zadzwoniłam, a ty wiesz, jak rozgrywać
takie sprawy... proszę!
Musiała umilknąć dla nabrania oddechu.
- Jaki jest adres? - zapytałem beznamiętnie.
Powiedziała mi. Cisnąłem słuchawkę w połowie jej
podziękowań. Gdyby stała obok mnie, byłbym w stanie ją
uderzyć.
Przekuśtykałem cztery przecznice w kierunku północnym,
forsując moje strzaskane kolano, i dopiero po dłuższym
czasie zdałem sobie sprawę, że wciąż trzymam kopertę w
dłoni. Złożyłem ją na pół i wcisnąłem do kieszeni
marynarki.
Nie miałem kłopotów ze znalezieniem wskazanego adresu.
Dwa samochody tarasowały ulicę, koguty błyskały, w oddali
słyszałem zbliżające się syreny. Wszystko było tu chaosem.
Młoda kobieta niewiele po dwudziestce wrzeszczała
histerycznie podskakując w miejscu:
- On ma moje dziecko! On ma broń! Zabije mojego synka! -
podczas gdy policjant w mundurze wyglądający na
dziewiętnaście lat nieumiejętnie próbował ją uspokoić.
Ubranie miała podarte i pokrwawione. Uderzyła żółtodzioba w
ramię i jego kolega pospieszył, by ją obezwładnić, podczas
gdy inny gliniarz z megafonem wrzeszczał coś w stronę
budynku. Lokatorzy wysypywali się na ulicę. Jedyny pozostały
mundurowy próbował opanować tłum, utrzymując ludzi z dala od
budynku, ale nikt go nie słuchał. Nie sprawiał wrażenia
bardziej doświadczonego niż dzieciak trzymający kobietę, tak
jakby spędził maksimum sześć godzin na patrolowaniu ulic.
Miałem przy sobie zapasową odznakę. Wszyscy
robiliśmy nielegalne kopie, mniejsze o milimetr od
oryginału, żeby ten trzymać w domu i nie ryzykować grzywny
i papierkowej roboty w razie jego zgubienia. Kiedy
wystąpiłem ze służby, oddałem odznakę, ale zatrzymałem
kopię. Pokazałem ją teraz żółtodziobowi mocującemu się z
rozhisteryzowaną dziewczyną. Mogło mnie to kosztować potem
wiele kłopotów, ale zacznę się o to martwić w odpowiednim
czasie.
Uliczne myślenie wraca tak szybko.
- To nie wygląda dobrze - krzyknąłem do żółtodzioba.
Dziewczyna wciąż szarpała się w jego uścisku, wrzeszcząc:
- On ma moje dziecko! On ma broń! Na miłość Boską,
wydostańcie moje dziecko, zanim je zabije! - Facet z
megafonem przestał się wydzierać i podszedł do nas.
- Kim pan jest?
- On jest z wydziału do spraw zakładników i oblężeń -
wysapał żółtodziób, chociaż wcale tego nie powiedziałem.
Nie sprostowałem jednak. Próbował, ile sił, by w
miarę delikatnie skuć wrzeszczącą kobietę, która wiła się
niczym tańczący derwisz.
- Posłuchajcie - powiedziałem - ona nie jest matką
tego dziecka na górze. Mały jest bratem delikwenta, a ona
z pewnością nie wygląda na wystarczająco dorosłą, by być
matką ich obojga!
- Skąd, u diabła... - zaczął mundurowy, ale dziewczyna
wydała wrzask, który mógłby obalać budynki, wyszarpnęła
jedną rękę i zaatakowała moją twarz.
Uchyliłem się na tyle szybko, że nie trafiła w oczy,
ale jej paznokcie wyryły długą poszarpaną linię na moim
policzku. %7łółtodziób przestał się patyczkować i zacisnął
kajdanki tak mocno, że się zachwiała. Rękaw jej swetra
podszedł do góry, kiedy wykręcał jej ręce do tyłu, i
ujrzałem ślady po nakłuciach.
Cholera, cholera, cholera.
Dwa kolejne radiowozy zajechały z piskiem opon. Z
jednego wysiadł starszy gliniarz w cywilnym ubraniu, a ja
wsunąłem moją fałszywą odznakę z powrotem do kieszeni.
- Proszę posłuchać, oficerze, ja znam tego dzieciaka
na górze, tego z małym chłopcem. Jestem jego nauczycielem.
Chłopak chodzi do ósmej klasy. Nazywa się Jeff Connors, a
małym chłopcem jest jego brat Darryl, zaś ta kobieta nie
jest ich matką. Coś się tutaj dzieje, ale nie to, co ona
mówi.
Spojrzał na mnie przenikliwie.
- Gdzie się pan tak zranił?
- Ona go zaatakowała - powiedział żółtodziób. - Facet
jest z...
- On do mnie zadzwonił - powiedziałem z naciskiem,
patrząc gliniarzowi prosto w oczy. - Jest przerażony.
Zejdzie na dół bez kłopotów, jeśli mu to umożliwicie, i
zostawi Darryla w mieszkaniu.
- Jest pan jego nauczycielem? Dlatego do pana
zadzwonił? Ma pan jakieś dokumenty?
Pokazałem mu legitymację Związku Nauczycieli, prawo
jazdy i przepustkę wydaną przez Gimnazjum im. Benjamina
Franklina. Tymczasem mundurowi zostali zapędzeni do
odpychania gapiów przez sierżanta, który sprawiał
wrażenie, że wie, co robi.
- Skąd wziął broń? Czy należy do gangu?
- Nie wiem - odparłem. - Ale to możliwe.
- Skąd pan wie, że nie ma z nim nikogo więcej?
- Nie mówił nic takiego przez telefon. Ale pewności
nie mam.
- Jaki tam jest numer telefonu?
- Nie wiem. Nie podał mi go.
- Czy jest na jakichś prochach?
- Nie wiem. Wydaje mi się, że nie.
.T:linie3
Facet stał przez chwilę, ważąc decyzję. Potem sięgnął
po megafon, dając znak swoim ludziom, żeby zajęli pozycje.
Jego głos zrobił się nagle spokojny, wręcz łagodny.
- Connors! Słuchaj, wiemy, że jesteś tam ze swoim małym
braciszkiem, i nie chcemy, żeby któremukolwiek z was stała
się krzywda. Zostaw Darryla na górze i wyjdz dobrowolnie.
Odłóż pistolet i po prostu zejdz na dół. Zrób to, a wszystko
będzie dobrze.
- On zabije moje... - wrzasnęła kobieta, zanim ktoś
wepchnął ją do samochodu i zatrzasnął drzwi.
- No już, Jeff, możemy zrobić to spokojnie, i wszyscy
pozbędziemy się kłopotu.
Przyłożyłem dłoń do policzka. Zostały na niej ślady
krwi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]