[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dlatego też uparł się. aby go zatrzymać, mimo że od dawna nie stanowił on regulaminowego uzbrojenia ofi-
cera milicji.
Sam właściwie nie wiedział, kiedy pomysł ten przyszedł mu do głowy. Był zupełnie szalony i nie ro-
kował żadnych szans powodzenia. Należało jednak spróbować. Pistolet PW  33 miał pewną interesującą
właściwość: każdy mocniejszy nacisk na czoło lufy powodował automatycznie blokadę mechanizmu spu-
stowego. Nazywano to nawet drugim bezpiecznikiem. Wacław Weber zapewne o tym nie wiedział.
Odsunął nieznacznie głowę, a potem szybko przechylił ją w drugą stronę. Lufa niemal rozsadziła mu
skroń. Palec na języku spustowym gwałtownie przesunął się do tyłu. Strzał jednak nie nastąpił.
Wystarczył mu najzupełniej ułamek sekundy. Chwila rozproszenia uwagi, która nie trwała dłużej niż
mgnienie oka.
Precyzyjnym ciosem kantem dłoni trafił prosto w przegub reki. Pistolet jak zdmuchnięty wyleciał ze
zmartwiałych palców, a on błyskawicznie zerwał się na nogi.
Wacław Weber stał nieruchomo. Szeroko otwarte oczy i wyraz zdziwienia na twarzy świadczyły, że
nie może zrozumieć, co się w ogóle dzieje. Następny cios nie doszedł do celu. Wyprężona dłoń minęła szyję
przeciwnika w odległości paru centymetrów.
Wacław Weber wiedziony tylko refleksem zdołał uchylić się w ostatniej chwili. Potem szybkim ru-
chem sięgnął do kieszeni marynarki.
Było już jednak za pózno. Otrzymał najpierw niezbyt silny cios w splot słoneczny, a pózniej  po-
nieważ prawa ręka wciąż przesuwała się w kierunku kieszeni marynarki  potężne uderzenie w tętnicę
szyjną. To wystarczyło. Runął na podłogę.
Inspektor nabrał głęboko powietrza w płuca i usiadł z powrotem na krześle. W tej chwili miał tylko
ochotę na papierosa i szklankę czegoś mocniejszego. Ponieważ nic miał siły wstać i podejść do barku, sie-
dział nieruchomo na swoim miejscu jeszcze przez kilkadziesiąt sekund. Potem zdarzyło się kilka rzeczy
naraz.
Przede wszystkim trzasnął sucho zamek przy drzwiach i do pokoju wpadło kilku mężczyzn. Pierw-
szym z nich był oczywiście sierżant Kamiński. Potem głośno zadzwonił telefon. Wreszcie Wacław Weber,
który dotychczas leżał bez ruchu, ciężko podniósł się na rękach i osłupiałym, nieprzytomnym wzrokiem
zaczął rozglądać się po pokoju, który teraz był już pełen ludzi.
 Uwaga, ma broń!  usłyszał czyjś nerwowy okrzyk.
Odwrócił głowę. Miał najzupełniej dosyć tej zabawy.
 Ostrożnie, uważajcie!  No. oddaj to! Tylko spokojnie. Dobrze, A teraz podnieś ręce.
Telefon znowu zaczął dzwonić. Usłyszał radosny głos Kamińskiego.
 Tak, tak. wszystko w porządku. Mamy go. Kapitan? Nie. na szczęście nic mu się nie stało. Tak! Pa-
nie kapitanie to było już do niego  major pyta, czy wszystko w porządku.
Skinął głową.
Rozmowa trwała dalej. Kiedy się wreszcie skończyła, telefon znów zaczął dzwonić.
Ciężko podniósł się z miejsca t podszedł do szafki, w której powinna znajdować się jeszcze pełna bu-
telka koniaku. Wyjął jeden kieliszek. Nalał do pełna, tak że alkohol niemal przelewał się przez brzegi i wy-
pił jednym haustem. Potem następny. Od razu poczuł się lepiej. Za jego plecami ani na chwilę nie cichł
gwar podnieconych głosów. Odwrócił się.
Wacław Weber stał teraz pod ścianą z rękami podniesionymi wysoko do góry. Dwaj milicjanci spraw-
dzali, czy nie ma przy sobie żadnych śmiercionośnych przedmiotów. Potem nałożyli mu kajdanki i wypro-
wadzili na zewnątrz. Patrzył na to wszystko bez cienia emocji. Dalsze losy jego przyjaciela nie interesowały
go już ani trochę. Najważniejsze, że w pokoju zrobiło się trochę luzniej. Wyjął z kieszeni pogniecioną pacz-
kę papierosów. Pożyczył zapałki od jednego z milicjantów, który dyskutował razem z grupką swoich kole-
gów i podszedł do okna. Papieros smakował okropnie. Po kilku głębokich haustach dym odzyskał jednak
swój zwykły aromat.
Tuż za nim ktoś krzyczał głośno. Ktoś inny odpowiadał mu bez sensu. Wyglądało na to, że wszyscy
bawią się doskonale bez jego udziału. Wyjrzał przez okno. Na podwórzu stało kilka samochodów z zapalo-
nymi reflektorami. Tam także trwała gorączkowa bieganina. Na ulicy zaczynali już. gromadzić się gapie
żądni sensacji i darmowego widowiska. Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Odwrócił się. Przed nim stał
sierżant Kamiński.
 No i co?  odezwał się pierwszy. Wszystko w porządku, panie kapitanie
Kamiński wyglądał na zadowolonego z siebie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl