[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podyktowany rozpaczą czyn.
Rozpytywał przybywających Indian o ich wsie. Zdobyte w ten sposób urywkowe
informacje zachowywał skrzętnie w pamięci.
- Musimy mieć żywność - oświadczył wchodząc do toldilli Kolumba - i to bez
najmniejszej zwłoki. W przeciwnym razie grozi nam nieszczęście.
Kolumb oderwał wzrok od zaścielających stół map.
- Musimy - rzekł na pół przytomnie - ale w jaki sposób?
- W odległości kilku lig na wschód leży indiańska wioska. Plemię podległe jest
Kibianowi, ale on mieszka w innej wiosce, znacznie dalej. Mniemam, że należałoby się tam
wyprawić po żywność.
- Chcesz ją wziąć przemocą? - zmarszczył krzaczaste brwi Kolumb.
- Nie, po cóż zaraz przemocą. Wymienimy na grzechotki i inne cacka. Możemy być
hojni. Towar niewiele wart.
- A jeśli nie zechcą?
- Gdy będziemy już na miejscu, chyba zechcą. Nie mam na myśli żadnych gwałtów,
ale już sama nasza obecność stworzy odpowiedni klimat do... hm, próśb. Huk arkebuzów
znakomicie łagodzi charakter tutejszych ludzi.
- Zamierzasz ich nastraszyć?
- Skądże - uśmiechnął się Mendez półgębkiem - oddamy honorową salwę.
Kolumb naradził się z bratem. Jemu właśnie zamierzał powierzyć nominalne
dowództwo wyprawy. Naprawdę dowodzić będzie Mendez. Jako i zawsze.
- Przedni pomysł - orzekł bez wahania adelantado.
- Konieczność - sprostował skromnie Mendez. - Za żadną cenę nie wolno dopuścić, by
ludzie pozostali bez jadła. Głód to zły doradca.
Tym razem nie brakło chętnych. Po żywność! Na to hasło nawet najsłabsi zwlekali się
z barłogów.
Mendez wybierał tylko najbardziej krzepkich. Powietrze rozprażone do białości, droga
ciężka przez gąszcz i wertepy. Marsz w pełnym uzbrojeniu wymagał nie byle jakiej siły.
Wyruszyli o wczesnym świtaniu. Pomiędzy drzewami czaił się jeszcze mrok. Długo
kołowali, nim wreszcie idący przodem zwiadowcy odkryli wydeptaną ścieżkę. Po trzech
godzinach marszu ukazały się w dali słomiane dachy.
Na widok zbliżającego się oddziału we wsi wybuchła gwałtowna panika. Spomiędzy
chat wymykać się poczęły ciemne sylwetki Indian, mknących co tchu w kierunku dżungli.
Adelantado przystanął niepewnie.
- Umykają...
Mendez błyskawicznym manewrem okrążył wieś.
- Nie wypuszczać nikogo pod żadnym pozorem - rozkazał. - Jeno bez gwałtów! Niech
was ręka boska broni przed rozlewem krwi.
- A jeśli natrą wręcz? - zapytał któryś.
- Nie widać, by mieli ku temu zbytnią ochotę. Zresztą czyż nie macie pięści?
Istotnie, nie zaszła potrzeba użycia broni. Indianie widząc, że droga ucieczki została
odcięta, przysiedli na piętach u progu swych chat. Pełni rezygnacji czekali, co będzie dalej.
Na niepewnych nogach podszedł kacyk wsi. Twarz jego miała barwę popiołu.
- Czego żądają ludzie o białych twarzach? - przełożyli jego słowa tłumacze.
Mendez spojrzał porozumiewawczo na Bartholomea. Już nie: przybysze z niebios ,
nie bóstwa , tylko zwyczajnie: ludzie . Zadziwiająco szybko topniał nimb, jakim tu
początkowo otaczano chrześcijan.
- Dajcie dużo ryb, ptaków, patatów i ache - zażądał adelantado. - Obdarzymy was za
to czarodziejskimi rzeczami.
Kazał otworzyć juki.
- Patrzcie! - potrząsnął pękiem grzechotek. - I to, i naszyjniki zza morza.
Kacyk padł na kolana.
- Nie ma ani ryb, ani ptaków - zawodził żałośnie - ani patatów, ani ache.
Mendez całym wysiłkiem woli poskromił gniew.
- Chcieliśmy również - powiedział słodko - pokazać wam moc naszego
czarodziejskiego ognia.
Wśród Indian nastąpiło nagłe poruszenie. Nie potrafili ukryć niepokoju. Mendez
wskazał na drzewo nieznanego gatunku.
- Mierzcie tu - zakreślił palcem miejsce na korze - niech który tylko spróbuje
spudłować! Wasza miłość zezwoli? - dopiero teraz przypomniał sobie o obecności
adelantado.
- Tak - zgodził się Bartholomeo skwapliwie - oczywiście. Mendez ustawił ludzi w
odległości kilkudziesięciu kroków od celu.
- Prochy suche? Sprawdzcie. %7łeby ani jednemu nie spaliło na panewce!
Szczęknęły kurki. Wbito forkiety w ziemię, lufy arkebuzów wsparły się na stalowych
widełkach. Indianie cofnęli się w głąb chat. Na twarzach przerażenie. Dwa palce sztywno
wyprostowane miały odpędzić zły urok.
Mendez dał komendę. Huknęła salwa. Czarny, gryzący dym zasłonił wszystko dokoła.
Podbiegł ku drzewu. Odetchnął z ulgą - ścięte jak toporem.
Indianie, stłoczeni za osłoną chat, trzymali się w bezpiecznej odległości.
- Powiedzcie, niech podejdą - rozkazał tłumaczom - nic im nie grozi.
Szli niechętnie, wciągając nieufnie przesiąknięte zapachem spalonego prochu
powietrze. Widać było, że gotowi są do natychmiastowej ucieczki na pierwszy nieprzyjazny
odruch Hiszpanów. Kacyk kroczył w dużej gromadzie wojowników, strzelając na wszystkie
strony spłoszonymi spojrzeniami.
- Naładować broń.
Mendez, dostojnie wyprostowany, trwał w bezruchu.
Indianie obstąpili pień ściętego kulami drzewa. Kiwali w podziwie głowami. Brunatne
palce ostrożnie dotykały sterczących drzazg. Czarne oczy rozszerzone były wyrazem
zdumienia i trwogi. Początkowo cicho, potem coraz głośniej zaczęły rozbrzmiewać
podniecone rozmowy.
- Powiedzcie, że nasz ogień spopiela wszystko, co napotyka na swej drodze - polecił
Mendez tłumaczom. Wolał nie czekać, aż mieszkańcy wsi zdołają ochłonąć z wrażenia. -
Gdyby został skierowany przeciw chatom, nie pozostałoby z nich nic prócz zgliszcz. Ale
nigdy nie razimy tych, co są nam życzliwi.
Adelantado poruszył się niespokojnie. - Mieliśmy ich nie straszyć, kontadorze - zniżył
głos niemal do szeptu.
- Przecież ja ich uspokajam - odparł niewinnie Mendez.
- Jestem przekonany, że okażą nam jak najgorętszą życzliwość. Adelantado zacisnął
wargi, by powstrzymać mimowolny uśmiech. Przybrał surowy wyraz twarzy i,
wyprostowawszy się, wodził dokoła zimnym spojrzeniem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]