[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wciąż radzą mi jechać dalej.
Tutaj nie będzie pożywienia dla reniferów mówią. Albo: - tu nie ma chrustu na ogień
ani wietok na podłoże namiotu.
Jeżeli tak, to jedziemy dalej. Kiedy zmęczenie przekroczy pewną granicę, wywołuje stan
obojętności, prawie odrętwienia. Wtedy jest wszystko jedno, czy zatrzymać się, czy iść
dalej. Tyle tylko, że zimno coraz bardziej wchodzi nam w kości. Głód przestaliśmy
odczuwać już jakiś czas temu, pozostała tylko słabość i coś w rodzaju uczucia pustki w
żołądku. Nie martwię się tym jednak, bo wiem, że mimo śmiertelnego wyczerpania, jak
tylko znajdziemy się w cieple... no, prawie cieple, namiotu, zapach gotującego się w garnku
mięsa natychmiast obudzi w nas cały apetyt. Nasza grupa jest świetnie zgrana, co rzadko
zdarza się w ekspedycjach. Ale tego właśnie oczekiwałem od wszystkich. Z początku
niepokoiłem się tylko, jak to będzie z dwoma Rosjanami, Igorem i Sławą, których nie
znałem, więc nie mogłem przewidzieć ich umiejętności i determinacji, a dobrze wiem, jak
ryzykowne jest wyruszanie z ludzmi, których się nie zna. Ale mam szczęście, bo lepszych
uczestników trudno byłoby znalezć. Muszę przyznać, iż praca, którą wykonują Igor i
Sława, jest szczególnie trudna. Każdy z nich wiezie kilogramy dodatkowych materiałów,
często pracują bez rękawic, nigdy jednak nie narzekają, chociaż... Dziś wieczorem Sława
cały się trzęsie, a spośród gęstej brody dochodzi stękanie:
- Brrr, ale zimno! - w nadziei, że się zlituję i przydzielę dodatkową porcję wódki.
W tych sprawach, mimo znajomości zwyczajów Rosjan, z zasady jestem raczej surowy.
Ponieważ nie zgadzam się, iż alkohol jest niezbędny do przetrwania, musi im wystarczyć
tylko tyle, ile zmieści się w pojemniczku od kliszy, którego używam jako miarki. Kto wie,
jaka to udręka dla naszego Sybiraka, którego jednym z bardziej ulubionych i najczęściej
cytowanych przysłów jest właśnie to:
- Sto wiorst nie droga, sto rubli nie pieniądz, sto gram nie wódka.
Sława jest prawdziwym Sybirakiem. Urodził się w Jakucku, pracuje dla telewizji, ale kiedy
tylko może, bierze swój stary, pamiętający drugą wojnę światową karabin z wyświeconą
od długiego używania kolbą i przepada w tajdze, po której porusza się pewnie i swobodnie.
Tak jak wszyscy ci, którzy tutaj się urodzili i wybrali życie na tej ziemi, Sława kocha tę
przyrodę i to środowisko, z jednej strony odpychające, ale z drugiej wabiące wszystkich
żądnych podboju, zasmakowania wolności, i zmierzenia się z bezmiarem przestrzeni.
Objechał całą Syberię, zna morza arktyczne, wydaje się niezłomny i niemalże dziki z tymi
swoimi długimi i kręconymi włosami, w których pojawiły się już pierwsze siwe nitki.
Broda i wąsy pokrywają całą jego twarz; wystaje tyko duży nos, wiecznie zaczerwieniony
od zimna. Ale to wrażenie się zmienia, kiedy spojrzy się w jego oczy: niebieskie i żywe,
zawsze uśmiechnięte i przyjazne. Jeżeli oczy są odzwierciedleniem duszy, to jego dusza,
wbrew pozorom szorstkości, musi mieć coś z dziecka.
- Zapal sobie papierosa - rzucam, aby odwrócić jego uwagę.
Uśmiecha się, zrozumiał, że w tej kwestii ze mną nie wygra, ale prawie co wieczór mruczy
żartobliwie:
Brrr, jak zimno!
Dalej przemierzamy tajgę. Przed nami kawałek łatwego terenu - niewiele śniegu i żadnych
naledzi, prawie nie odczuwamy zimna. Posuwamy się z niezłą prędkością 7-8 kilometrów
na godzinę. To nieprawdopodobne: mimo iż codziennie dokonujemy takiego wysiłku,
odnosimy wrażenie, jakbyśmy stali w miejscu. Różnice oraz punkty odniesienia w tajdze,
gdy wszystko jest pokryte śniegiem, są naprawdę prawie niezauważalne. Dni mijają jeden
za drugim, nie różniąc się prawie od siebie. Rano niezmiennie wysiłek, aby wydobyć się
ze śpiwora, potem moment niezdecydowania przed wyjściem z namiotu. Dym z piecyka
wzbija się prosto do nieba niczym kolumna sięgająca niewiarygodnie błękitnego
sklepienia, unosząc się ponad zaśnieżone drzewa. Powietrze jest odurzające, każdy
kryształek śniegu skrzy się niczym drogocenny kamień. Na wschodzie niebo błyszczy
świetliście, podczas gdy milcząca ziemia jakby czekała na ciepło słońca. Niestety, prawie
nigdy nie ma czasu, aby się zatrzymać i nacieszyć tymi bajecznymi widokami. Czeka nas
praca, a tymczasem mróz sięga 50 stopni i przy każdym oddechu czujemy jakby ostrza
noży w gardle. Dzwięk dzwonków na szyjach renów rozchodzi się hen, daleko po tajdze.
Głosy moich współtowarzyszy słyszę rzadko, a jeżeli już, to najczęściej litanię przekleństw
mogących wzbogacić międzynarodowy słownik sprośności i wulgaryzmów. Wokół mnie,
jak okiem sięgnąć, tylko dwa kolory: biel śniegu i błękit nieba. Przywodzi mi to na myśl
przeprawę przez Atlantyk, kiedy to przez 42 dni nie widziało się innych kolorów niż
granat i lazur. Aż wreszcie czterdziestego trzeciego dnia na horyzoncie pojawił się pasek
zieleni dopłynąłem do brzegu po drugiej stronie oceanu. Przeżyłem ten rozdział mojego
życia bardzo głęboko, ale wiem, że warto było, pomimo tej monotonii barw. Przez tyle
czasu byłem zmuszony mierzyć się z siłami przyrody niczym z bezlitosnymi monstrami,
które każdej chwili mogły skazać mnie na śmierć. Przez trzy dni moja mała szalupa była
miotana przez burze, na przemian ginąc wśród fal i wyłaniając się z nich. To, że dzisiaj
nadal chodzę po ziemi, zawdzięczam ekstremalnej woli życia, którego trzymałem się z
całych sił zębami i pazurami. Walczyłem i odniosłem zwycięstwo. I chociaż w moim
życiu było wiele innych pięknych wypraw, z tej właśnie jestem szczególnie dumny.
Tak już jakoś jest, że dokądkolwiek bym się udał, choćbym musiał pokonać huragany,
oberwania chmur, burze piaskowe, malarię, trujące owady czy węże, zawsze docieram do
spokojnego portu. Może to był szczególny dzień... w każdym razie którejś ciepłej wiosny
ujrzałem Bassano del Grappa w nowym świetle i myśli moje powędrowały do magicznych
miejsc Polinezji, opisywanych przez wielu autorów, rozbudzając we mnie mit Mórz
Południowych. Tego dnia z okna mojego gabinetu ujrzałem miasto, za którym rozciągały
się zielone stoki i zieleniące się doliny, i wyobrażałem sobie ukryte między liśćmi
orzezwiające strumyki i pieniące się kaskady. Dalej, za wzgórzami, pokryte śniegiem
szczyty zamieniły się w stożki wulkanów, nad którymi tworzyły się gęste, ciężkie od
wilgoci chmury. Zabrakło tylko zapachu oceanu i tropikalnej laguny... Tyle razy
oglądałem przecież ten krajobraz, ale w ten sposób patrzyłem na niego po raz pierwszy.
Miasto mnie podbiło. Teraz, po każdej ekspedycji, po każdej podróży, z dużą
przyjemnością wracam do domu, do tego cichego i spokojnego miasteczka. Tylko jedna
rzecz nie przestaje mnie dziwić: tutaj praktycznie nic się nie zmienia, podczas gdy ja w
tym samym czasie przeżywam tak wiele, tak skrajnie różnych emocji, których niektórzy
nie przeżywają nawet w ciągu całego swojego życia. Być może boją się żyć? Zastanawia
mnie to za każdym razem. Dzisiaj wieczorem powinniśmy dotrzeć do wioski. Za nami
ostatnia, na wpół zacieniona przełęcz, trzeba jeszcze tylko zjechać po długim, stromym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]