[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 To tam  stwierdził Colorado.  Ruszamy. Przez kilka następnych minut
nic nie było słychać poza suchym szelestem igliwia pod nogami koni. A pózniej
 znowu głos, jakieś słowo, którego nie mogłem rozróżnić, coś jakby  stój!" ;
 Zejdzmy z koni  szepnął Colorado.
Ostrożnie, zatrzymując się co parę kroków i nasłuchując, podchodziliśmy do
niewidocznego celu.
 Stój! Ty diable wcielony!
O, teraz brzmiało już zupełnie wyraznie. A po krótkiej przerwie, znowu:
 Stój! Bodaj cię grom strzelił!
Z bronią gotową do strzału wyszliśmy na malutką polankę, gdzie rosło potężne
drzewo. Przy jego pniu stał koń, na koniu siedział jezdziec. To on tak
wrzeszczał, bo poza nim nie było tu nikogo. Spostrzegł nas.
 Ludzie, ktokolwiek jesteście, ratujcie niewinną duszę! Stój, ty bestio!
Ostatnie słowa  jak spostrzegłem  zwrócone były do... konia. Nie mogłem
pojąć, o co mu chodzi. Dopiero podszedłszy bliżej stwierdziłem, iż człowiek
miał ręce skrępowane z tyłu, a szyję oplatał mu rzemień, którego drugi koniec
został przyczepiony do potężnego konaru, wysoko w górze. W tej chwili opadał
luzno. Wystarczyło jednak, aby wierzchowiec uczynił dwa kroki w którąkolwiek
stronę, a rzemienna pętla zacisnęłaby się na szyi nieszczęśnika. Karol w jednej
chwili wydobył nóż i dwoma cięciami oswobodził niedoszłego wisielca, który
zeskoczył z konia i odetchnął głęboko.
 Panie, kimkolwiek jesteś, i wy, dżentelmeni  zwrócił się do nas 
ocaliliście niewinnego od straszliwej śmierci.
 Cóż to się przytrafiło?  zapytał Colorado.  Chyba nie wplątaliście się
sami w taką pułapkę?
 %7łli ludzie  odparł nieznajomy.  %7łli ludzie wszystkiemu winni.
 Zawsze wszystkiemu są winni zli ludzie. Hm, wzięli was za koniokrada? Jak
mi wiadomo, to w ten sposób karze się amatorów cudzych wierzchowców.
 Nie kradłem koni! Bodajbym znowu wisiał, jeśli kłamię.
 Nie konie? To co?
 Nic, zupełnie nic. Chciałem po prostu zamienić swego konia na innego.
Czeka mnie daleka droga, a zwierzę mi ustawało.
 Gdzież się to przydarzyło?
 Tam  wskazał jakiś nieokreślony kierunek.  Trafiłem zupełnie
przypadkowo. Koń mi już padał.
Colorado krytycznym okiem ogarnął wierzchowca:
 Ale jakoś nie pada  stwierdził.  Wygląda wcale niezle.
 To teraz. Odpoczął.
 Więc jak to było z tą zamianą?
 Najpierw zgodzili się, a pózniej dopadli mnie w tym lesie.
Spojrzałem na ziemię. Była dobrze zdeptana. Kandydat na wisielca nie we
wszystkim kłamał.
 Wybaczcie, panowie  mówił dalej  ale czas mi w drogę.
 Nie zatrzymujemy  odparł KaroL  A dokąd to droga prowadzi?
 Do Santa Fe.
 Spory kawałek  zauważył Colorado.
 Jeszcze raz dziękuję. Bywajcie zdrowi. Wskoczył na siodło, cmoknął i ruszył
truchtem.
Wkrótce zakryły go pnie drzew, a po kilku minutach ucichł i tętent kopyt.
 Koniokrad  stwierdził Karol.  Poszkodowani nie byliby nam wdzięczni.
 Więc co?  zapytałem.  Mieliśmy go tak zostawić?
 Tego nie twierdzę. Zastanawia mnie jednak, dlaczego kradł mając własnego,
dobrego konia? Bo w żadną zamianę nie wierzę.
 Dlaczego kradł?  powtórzył Karol uważnie przyglądając się śladom
odciśniętych kopyt aż do miejsca, w którym ginęły w lesie.  Słuchajcie! On
naprawdę chciał zamienić konia. Spójrzcie na ten trop. Colorado odwrócił się i
cicho gwizdnął.
 Rzeczywiście  powiedział przeciągle.  To chyba nasz stary znajomy.
Ten koń ma skrocza, a jego jezdziec brał udział w napadzie na O Briena. Dalej
za nim!
 Chwileczkę  powstrzymał go Karol.
 Ucieknie.
 Nie ucieknie. Do wieczora sporo jeszcze godzin.
 Ależ o co chodzi?
 Radzę nieco poczekać. Nie wyszłoby nam na dobre, gdyby spostrzegł, że go
ścigamy. Na pewno uważnie spogląda za siebie. I druga sprawa: nie
powinniśmy go schwytać. Jeśli brał udział w napadzie, doprowadzi nas
prościutko do swych wspólników.
Postaliśmy chwilkę.
Zlady wiodły przez las, przez ten sam wąwóz, którym jechaliśmy niedawno,
przez prerię. Ale pózniej poczęły coraz bardziej skręcać, aż wreszcie zatoczyły
wielkie półkole, całkowicie zmieniając kierunek.
Po dwu godzinach drogę przecięła rzeczka, a za rzeczką trop urwał się nagle.
Zupełnie jakby ścigany pofrunął do nieba.
 Patrzcie, jaki spryciarz  zauważył Karol.  Podejrzewa, że za nim
jedziemy.
 Może tak, może nie  odparł Colorado.  Sądzę, iż raczej zabezpiecza się
na wszelki wypadek. Teraz musimy się rozdzielić. Jeden pojedzie w górę, dwu
w dół rzeki.
 Stracimy mnóstwo czasu  stwierdził Karol.
 Nie widzę innego sposobu...
 A ja widzę. Pan się najlepiej w tych stronach orientuje. Dokąd płynie
rzeczka?.
 Do większej rzeki, tej samej, nad którą polowaliśmy bawiąc u O Briena.
 A skąd wypływa?
 Z gór. Cztery do pięciu mil stąd. Bawiłem tam kiedyś. Zupełne pustkowie.
 Wobec tego powinniśmy posuwać się z prądem.
 A to czemu? Sądzi pan, iż jegomość zdąża w okolice farmy?
Nieprawdopodobne. Raczej właśnie w góry, żeby się połączyć z ludzmi, którzy
porwali Samuela i jego rodzinę. Przecież z jeńcami musieli się skierować w
najbardziej bezludne strony.
 W okolicach spalonej farmy, jak pamiętam, również nie ma nikogo. Zresztą, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl