[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gabinetu Ludwika. Wśród ściśle końskich dokumentów znalazły się trzy listy i je-
den jakiś brudnopis odpowiedzi, chwyciła je zachłannie i oczywiście nie zdołała
od razu wrócić na górę, bo Hortensja wciąż była spragniona pogawędki. Kwitły
plotki o kasynie Barbary, należało je skomentować, Jureczek żenił się z Krysią,
Ludwik świecił nieobecnością, bo właśnie załatwiał przeprowadzenie koni do Ko-
śmina, nie wziął furgonu i nie przewoził, konie poszły pod jezdzcami, czterdzieści
trzy kilometry, no i cóż takiego, dobry koń więcej przejdzie, a tu pośpiechu nie
ma, jak zwykły trening. Tyle że potrwa. . .
I ja ci powiem, że osobiście jedzie mówiła Hortensja gniewnie i z gory-
czą. Jezus Mario, siódmy krzyżyk na karku, a jeszcze gotów, ja nie wiem, przez
parkany skakać. Już by mógł się ze starością pogodzić. Obydwoje tacy, Barbara
też sama nie wie, ile ma lat, i młodą panienkę udaje. . .
Ależ ciociu, wuj Ludwik doskonale się trzyma pocieszała Justyna.
I może właśnie dzięki koniom, codziennie jezdzi. Na świeżym powietrzu, to do-
skonała gimnastyka!
Dajże mi spokój z gimnastyką, dwie wojny za nami. . . A czy ty chociaż
wiesz, że twoja Idalka też jezdzi? W stare szpargały nos wtykasz i pojęcia nie
masz o świecie, a ona, to o świcie, to pod wieczór, do koni leci. Z dziadkiem po-
mylonym w komitywie. A ten Jureczek Jadwigi, taką miałam nadzieję, że przy
pomidorach zostanie, to nie, Krysia go przekabaciła i na konie się zgodził. Ale,
jeszcze i ten z Gieni pożytek, że welon będzie miała tiulowy, pantofelki z impor-
tu, a suknię crepe-satin, nasze, odrzut z eksportu. A rękawiczki, wyobraz sobie,
czeskie, do łokcia, sześć par ledwo przyszło i jedną Gienia dostała za wróżbę, że
się jakiś tam rozwiedzie i z taką za firankami ożeni. . .
Za jakimi firankami? wyrwało się głupio Justynie.
Za żółtymi. Nie mów mi, że nie wiesz! Zgorszenie w głosie Hortensji było
tak potężne, że Justyna zmobilizowała ostro swoją świadomość polityczną.
Wiem, oczywiście. To i takie klientki ma Gienia. . . ?
Jedna z tych wysoko partyjnych nawet do niej przyszła. Mówię ci, że Gie-
nia niegłupia, wie, co wróżyć. A karty ją lubią. Myślę teraz, jaki by im prezent
105
dać ślubny. Coś ci do głowy przychodzi?
Cała reszta wieczoru została poświecona rozważaniom praktycznym i Justy-
na mogła wrócić do coraz bardziej ulubionego zajęcia dopiero, kiedy na kolację
przybył Ludwik, cały i zdrowy, a z nim razem Idalka, która, jak się okazało, zaraz
po szkole, w połowie drogi, przejęła jednego konia, dowieziona na właściwe miej-
sce przez Jureczka jego dostawczą furgonetką. Nagabnięta o kwestię lekcji, zdu-
miona pytaniem, zapewniła, że wszystko odrobiła w przerwach i została jej tylko
malutka komplikacja z czymś dziwnym z fizyki, czego i tak nie zrozumie, choćby
siedziała nad tym rok. Justyna tego czegoś nie zrozumiała również i przekazała
córkę ojcu. Bolesław, jak się okazało, wiedział, o co chodzi, i sprawę przemiany
energii w siłę, czy też siły w energię, załatwił bez problemu.
Niezwykłą wiedzą męża Justyna poczuła się tak wzruszona, że dała spokój
historii i koniec wieczoru poświęciła rodzime, zaskoczona nieco upodobaniami
młodszej córki. Nic nie wiedziała o tym, że Idalka jezdzi. Po pra-pradziadku Ma-
teuszu musiała to wziąć, wiec chyba nie powinno się jej przeszkadzać. . . ?
Dopiero nazajutrz, z dreszczem emocji w sercu, przystąpiła do odczytania ko-
respondencji przodków.
Okazało się, że czasy mniej więcej się zgadzają. Jakiś pan Trzemsza w imie-
niu swojego klienta chciał nabyć od pradziadka dwa konie po niezbyt korzystnej
cenie, bo wprawdzie jeden okazał się doskonały, ale za to drugi nie spełnił na-
dziei. Miał to być rodzaj transakcji wiązanej, zrozumiałej dla Justyny doskonale,
bo właśnie w jej świecie współczesnym nastała moda na takież transakcje. Przed-
miot upragniony można było kupić tylko pod warunkiem nabycia przy nim czegoś
niepotrzebnego, na przykład czajnik albo nocną lampę wyłącznie razem z rzezbą
robotnika walczącego lub też zbiorem biografii działaczy rewolucyjnych. Rzezbę
i biografie wyrzucało się do śmieci od razu, a czajnika i lampy używało zgodnie
z ich przeznaczeniem. Najwidoczniej przed stuleciem wystąpiło podobne zjawi-
sko.
Pradziadek koni za byle grosze nie sprzedał, ale wśród pisemnych targów pan
Trzemsza wymienił nazwisko swojego klienta. Mianowicie pan Bazyli Pukiel-
nik. Zaskoczona nieco Justyna nie musiała się długo zastanawiać, skąd zna to
nazwisko, zdumiało ją natomiast, ze jawny zbrodniarz tak śmiele sobie poczyna
i z najbliższym sąsiadem zuchwale próbuje nawiązać kontakty handlowe. Pozo-
stałe listy w dodatku wykazały szaloną ruchliwość pana Pukielnika, który oglądał
te konie we wszystkich niemal posiadłościach pradziadków, w Głuchowie, w Błę-
dowie, w Kośminie i nawet w Placówce, mocno oddalonej i przegrodzonej od
reszty metropolią. Co się tak uczepił jak rzep psiego ogona. . . ?
Z brudnopisu odpowiedzi wyraznie wynikło, że pradziadek podzielał zdanie
prawnuczki i z panem Bazylim nie chciał mieć do czynienia, mimo znacznego
upływu czasu. Porównawszy daty na listach i w diariuszu panny Dominiki, Ju-
styna stwierdziła, iż swoją ożywioną końską działalność pan Bazyli rozpoczął
106
w dobre dziesięć lat po wyjezdzie od Zeni. Może miał nadzieję, że stara zbrodnia
poszła w zapomnienie. . . ?
Nagle zaciekawiły ją ogólne losy pana Bazylego. Ożenił się w końcu? Za-
mieszkał gdzieś w okolicy? Popłacił swoje długi? Skoro kupował konie, musiał
chyba mieć jakieś pieniądze? Skąd też je wziął. . . ?
Odpowiedzi mógł zapewne udzielić pamiętnik Matyldy, ale Justyna zamierza-
ła przecież przerzucić się chwilowo na diariusz panny Dominiki. Zawahała się.
Siedziała nad dwoma manuskryptami, jednym wyraznym, drugim nieczytel-
nym, niepewnie rzucając okiem to na jeden, to na drugi, kiedy znów wtargnęła do
niej Hortensja, bardzo zemocjonowana.
A no i masz, a mówiłam! Nosiła Barbara i ucho się urwało, spelunki jej się
zachciało, proszę, jak nieszczęścia z tego nie będzie, to już ten świat na głowie
stoi! Nic nie wiesz pewno, przed chwilą Gienia od Feli przyleciała, a tam cała
Sodoma! Wierzyć się nie chce!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]